Wróciliśmy. Na dobre. W sumie nie wiem do końca czy słowo „wróciliśmy” jest odpowiednie, bo implikuje ono istnienie pewnej bazy, pewnego miejsca do którego ewidentnie się wraca. Pewnego TU w przeciwieństwie do owego TAM skąd się wraca. Przez pewien czas było to jasne, teraz zupełnie się zamazało.
Utwierdził mnie w tym krótki czterodniowy pobyt w Szwajcarii z okazji genewskiego Salony 2010 na który wybraliśmy się z kumplami z pracy, korzystając z ostatnich chwil darmowego noclegu w naszym domku przy ulicy stokrotek. Zżyłem się z nim. Dość mocno. Kiedy ostatniej nocy spędzanej w naszej drewnianej niczym sauna sypialni, Mary powiedziała że to już koniec i nie może doczekać się powrotu do Polski, ja odpowiedziałem że będziemy jeszcze tęsknić i to mocno. Ja tęsknię.
Za czym? Mam wreszcie zajęcie, mam pracę, mam inne rzeczy o których już pisałem. Ale ja w przeciwieństwie do niektórych ludzi potrzebuję bazy. Domu. Punktu odniesienia. Teraz po prostu go nie mam. Mieszkam sobie w domu przy Seledynowej, w którym spędziłem większość mojego życia, ale to chyba już nie jest ten sam dom. Góra wynajęta (choć tak do końca nie zdążyłem az tak się z nią chyba zżyć, to jakieś 5 lat od remontu mija), dół w sumie też – dzielę go z moim kuzynem. Mieszkam sobie w sypialni (a może przyszłej sypialni) mojej siostry w której to znajduje się właściwie tylko łóżko i wąski pas wokół niego pozwalający mi na rozłożenie swoich walizek.
Marysia we Wrocławiu – trudno żeby mieszkała tutaj, pośrodku gratów, sama. We Wrocławiu ma Mamę, ma duży dom, ma znajomych i moją siostrę z którą to może wychodzić na wspólne spacery. No właśnie – ma GDZIE wychodzić. Wrocław pod tym kątem w porównaniu z Warszawą to niebo a ziemia…
Tak więc jeżdżę sobie rano do pracy, wracam po południu i przyzwyczajam się do tego pańszczyźnianego stylu życia, przyzwczajam się do tego, że zostają nam właściwie skrawki życia, te ochłapy kiedy już ciemno. I nadal – z naiwnością młokosa – nie jestem się w stanie do tego przyzwyczaić…
Przed pracą wpadam na budowę, a może raczej na „wykończeniówkę” naszego nowego domu. Niestety. Dlaczego niestety? Ano dlatego, że nigdy mnie te klimaty nie kręciły. W przeciwieństwie do mojej siostry, która spędzała całe godziny obserwując postępy robót podczas gdy na Seledynowej budowało się piętro. Nie kręcił mnie nigdy świat profili , ścianek gipsowych, rur, ani zlewek. Prawdę mówiąc jest tam zbyt dużo liczb, pytań i innych rzeczy które są do mojego świata równoległe. Ja mógłbym gadac o koncepcji, o oświetleniu, dobierać kolory i system dźwiękowy. Ale pytania w stylu „czy ta umywalka ma iść na profil w ściance, czy walniem tu dechię?” mnie totalnie przerażają. No ale cóż. Domu nie wybudowałem, więc chociaż przypilnuję jego wykończenie. I nie mogę się żalić. Jest Pan Mirek, który wszystkim dowodzi, jest sporządzony projekt. (Ale nadal są pytania, aaa!). Dobra. Nie narzekam.
Syna zobaczyłem po prawie dwóch tygodniach. Pożegnałem delikatnego robaczka, a przywitałem ciężkiego mięśniaka! Franek zjada pokarm z dwóch piersi a za chwilę pochłania 200 ml z butelki. Jest zdrowiutki, coraz więcej się śmieje i gaworzy. Oczywiście jest naj* (tu wstaw dowolne pozytywne słowo).
Marysia przyjechała do Warszawy, w piątek lecimy po raz ostatni do Genewy. Trzeba wydac instrukcje firmie przeprowadzkowej, i dokończyć kilka innych spraw. Przykro trochę – już tęsknię i to bardzo. Radość z przyjazdu na swoje ziemie – zgodnie z oczekiwaniami – zmniejszaj zasyfiałe siedzenia w autobusach, brak gniazdek w pociągu, czy dziury w drodze. No cóż. Ale to nasze 🙂