Na samym początku chciałem uprzedzić tych i owych, że o grach komputerowych pisac nie będę. A przynajmniej nie bezpośrednio. O życiu będzie. Banalnie nieco. Trudno. No to skorom już zadisclaimerował to mogę ruszać. Naprzód.
Graliście w Tetrisa? Kto nie grał… A jak nie grał to niech żałuje. Otóż jest sobie moment w tej grze, który zdarza się bardzo bardzo rzadko, gdy klocki ułożą się nam tak wspaniale, że wsadzeniem kolejnego likwidujemy wszystko. Wszystko znika. Pusto. Tabula rasa. Możemy wszystko układać od nowa.
Niestety w życiu – co za banalne stwierdzenie – jest zazwyczaj inaczej. Pewnie częściej pamiętacie sytuację, gdy klocki niebezpiecznie zbliżają się do sufitu wy napierniczacie nimi gdziekolwiek nie mogąc ich ułożyć (wyjątkiem jest moja siostra, która przez całą ciąże tak wyćwiczyła się w tetrisie, że może grac właściwie bez przerwy kilka godzin, nogami, po ciemku, ale to inna historia).
I im więcej myślę sobie o naszych beztroskich ostatnich dwóch latach, tym bardziej dochodze do wniosku, że stan czystego tetrisa był u nas permanentny. Pewnie, nic dziwnego, Marysi praca nie była wcale aż tak stresująca i wymagająca (tak to jest w centrali – NUDA 😉 ja jak wiecie pełniłem dumnie obowiązki kura domowego. Wszystko było proste, jasne i ułozone. Codzienna checklista była prosta jak demo programów do zarządzania czasem:
- kupić środek do czyszczenia piekarnika
- kupić środek do prania dywanów
- skosić trawnik
- naprawić cieknący kran
- sprawdzić trasę do Mediolanu
Całość rzadko kiedy wykraczała poza zaplanowany dzień.
Powrót do rzeczywistości jest brutalny i wielowątkowy. Moja nowa praca (tak, rozstałem się z poprzednią agencją – w sumie podjęła decyzję za mnie, choć powinienem był to zrobić sam) wymaga ode mnie o wiele większego zaangażowania, Mary na nowej marce zapiernicza jak mały samochodzik, dom sam się nie wykończy (choć właściwie jesteśmy na mecie), a Franek co chwilę dostarcza nam nowych wrażeń i nieprzespanych nocy (dzisiaj po raz drugi dostał zapalenia ucha…). O oczyszczeniu listy zadań właściwie nie mam co marzyć. I nawet tego nie robię. Ale męczy nas to już tak straszliwie, że nie cieszymy się chyba nawet domem. Do tego wieczny syf – minimalistyczny porządek w Szwajcarii, spowodowany małą ilością rzeczy które tam mieliśmy i możliwością sprzątania przeze mnie prawie codziennie, naprawdę działał na nas kojąco. Tutaj brak szaf, brak pomysłu gdzie co może leżeć i wieczne wkręcanie, skręcanie, odkręcanie, nakręcanie i wykręcanie powoduje że zamieniamy się w zombie. I to, że w IKEI siadamy sobie w małych, urządzonych pokoikach i wyobrażamy sobie, że to nasze, chłoniemy te chwile spędzone w idealnym porządku.
To wszystko okraszone jest jeszcze dwoma czynnikami – syfem i chaosem. Syf i chaos panuje w Warszawie – przynajmniej w porównaniu do tego co mieliśmy ostatnio. Wiem, że miesięczny pobyt w Neapolu wyleczyłby mnie z tego zupełnie, ale co zrobić… Popękane chodniki, wielkie kałuże w niewyasfaltowanej ulicy dochodzącej do naszego domu i tysiące innych niezauważnych przeze mnie wcześniej rzeczy.
I chaos. Wielki chaos.
Dwie dygresje.
Kiedy jeździłem do szkoły starym Ikarusem z numerkiem 160, a później 162, spotykałem gdzieś tam na pętli Pana Everymana. Pan Everyman był wieku nieokreślonego, nosił zawsze palta, jesionki i inne bonżurki i tużurki istniejące tylko w rzeczywistości mojego Dziadka i ludzi nieco od niego młodszych, brązową skórzaną teczkę i okulary w rogowych oprawkach. Patrzyłem na niego i myślałem sobie, że nigdy nie chciałbym skończyć w ten sposób – nie chciałbym codziennie jeździć do pracy, na tę samą godzinę, o tej samej godzinie mijać śmietnik, kłaść tę samą stopę na stopień autobusu i zajmować to samo miejsce.
Dziś w moim chaosie przypomniałem sobie o Panu Everymania i chcę skosztować – choć na chwilę jego życia. Chcę przez chociaz tydzień, czy dwa, a może dłużej, ustawić punkty nawigacyjne w mojej rzeczywistości i poruszać się między nimi. Chciałbym móc wstać o tej samej godzinie (a nie losowej wyznaczonej humorem i nastrojem Franka), podejść do łazienki, wziąć prysznic, odstawić szczoteczkę na to samo miejsce, zjeść śniadanie i pojechać do pracy. Wyjść z niej, wrócić do domu i krzyknąć „Honey, I’m home!”.
Chciałbym trochę stałości i niezmienności, zupełnie jak w pierwszym poziomie Super Mario Bros, który znam na pamięć i który zawsze przechodzę w identyczny sposób. Dokładnie tak samo – prawo, lewo, góra, skok, strzał, lewo, prawo.
A wtedy, kiedy już zamuruję się w rzeczywistości, kiedy osiądę porządnie na ziemi, zacznę szukać odskoczni. Albo i nie zacznę, a stanę się panem Everymanem. Może. Na razie jednak bardzo chciałbym się nim stać. I mieć na głowie tylko sprawy dnia dzisiejszego. Nie muszę oczyszczać ich do końca. Chciałbym mieć tylko czas na ułożenie kolejnego kawałka układanki. Na spokojnie. Bez niespodzianek. Proszę.