• 4 kwietnia, 2017
  • Michał Górecki
  • 0

Ogródek nigdy specjalnie mnie nie kręcił. No może trochę, ale szybko z tego wyrosłem. Gdy miałem kilka lat, można było podjadać owoce, czy przynosić z niego świeże warzywa i to samo w sobie było świetną przygodą. Potem, gdy stałem się nastolatkiem, Tata ściął drzewka, pojawił się natomiast obowiązek koszenia trawy i jakoś zupełnie mnie do ogrodu nie ciągnęło. Nie miało zresztą po co – kontakt z naturą miałem zapewniony – częste wyjazdy harcerskie zapewniały mi go aż nadto. Więc po co tam siedzieć?

Nie rozumiałem magii ogródków działkowych i przydomowych zupełnie, dziwiłem się ludziom spędzającym w nich tyle czasu, podczas gdy można robić tyle ciekawszych rzeczy. Drażniły mnie te ogródki działkowe zajmujące miejsce, często w środku miasta – a przecież można tędy puścić drogę, a przecież można tu zbudować coś pożytecznego!

– Tato, po co Dziadkom ta działka? Nie lepiej kupić to wszystko w sklepie? Po co jechać gdzieś i siedzieć tu, skoro niczego tu nie ma? – pytałem Tatę.
– Kiedyś zrozumiesz – odpowiadał.

Zrozumiałem.

Dojrzałem. W sumie dojrzewam cały czas i z każdym rokiem cieszę się coraz bardziej z nadejścia wiosny. Z rzeczy prostej i nieuniknionej, z rzeczy, którą rajcowało się wiele pokoleń przed nami. Z pierwszych kwiatów, z liści na drzewach. Ale też z faktu, że to ja jestem tam gospodarzem. Że to dzięki mojej pracy, mojej fizycznej pracy pojawiają się w nim rośliny, gęstnieje trawa, robi się ładniej.

Może potrzebowałem do tego czasu, wolnego czasu. Może dojrzałości. Może jednego i drugiego. Wolnego czasu miałem aż nadto w Genewie i to tam zacząłem interesować się przydomowym ogródkiem. Efekty były średnie, ale sam trawnik, kilka róż i przycinanie żywopłotu dawało mi dziką radość. A gdy okazało się, że w pergoli pojawiło się gniazdo pełne pisklaków – radości nie było końca.

Po powrocie mieliśmy do dyspozycji malutki ogródek przy naszym nowym domu. Pracy w nim nie było dużo, bo i roślin tyle co kot napłakał. Ale prawdziwa magia zaczęła się po przeprowadzce do starego domu. Dziesiątki zasadzonych przez rodziców roślin, całkiem już spore drzewa i trawnik o który trzeba porządnie zadbać. Zbudowaliśmy plac zabaw dla dzieciaków, zbudowaliśmy skrzynie na warzywa, kupiliśmy ogrodowe meble. I gdyby nie budowa metra i zagęszczenie samochodów na przylegającej do niego ulicy, byłoby idealnie. Brakowało jednak najważniejszego – czasu.

Czas ostatnio odzyskałem. Odzyskałem go sporo, bo zdecydowałem na drastyczne ograniczenie siedzenia przy komputerze i telefonie. To właśnie teraz magia posiadania przez nas ogródka uderzyła we mnie ze zdwojoną siłą. A to dobry okres, bo ostatnio coraz więcej myślę o tym jak dużo czasu spędzamy na cyfrowych aktywnościach.

Zatracamy się w coraz wymyślniejszych instrumentach do upiększania naszej rzeczywistości. Gry, seriale, Facebook. Wchodzimy w erę rzeczywistości wirtualnej, niedługo będziemy podłączać elektrody stymulujące doznania bezpośrednio do mózgu. A ja na przekór wszystkiemu próbuję odnaleźć radość w zieleni. W samym cudzie tego, że w kilka tygodni, a nawet dni, po nadejściu ciepła, małe ziarenka kiełkują, a na gałęziach pojawiają się kwiaty i liście. To tak proste i cudowne. Odnajduję się w tym moim małym „Waldenie” –  aeruję, skaryfikuję i wertykuluję trawnik, przycinam gałęzie i nawożę. To właśnie teraz, w świecie przepełnionym cyfrową rozrywką, doceniam to, czego nie osiągniesz pluginem, aplikacją, czy kawałkiem kodu. Coś czego nie przyspieszysz dokupując kredyty, czy specjalny dostęp. Coś na co po prostu musisz czekać.

Ale po co ja Ci to tłumaczę. Nie zrozumiesz tego jeśli nie masz tego czegoś w środku. A jeśli masz to i tak doskonale to rozumiesz.

Pozdrawiam Zielone Bractwo!