
Nie da oswoić się ze śmiercią. Nie chciałbym oczywiście licytować się z osobami, które straciły osoby bliskie w kwiecie wieku, nie wiem w ogóle czy taka licytacja ma sens. Chyba nie. Jednak pomimo wiary w to, że kiedyś, gdzieś tam się spotkamy, aż tak bardzo nie pomaga.
Pamiętam, że kiedyś, dawno dawno temu pomyślałem sobie jak straszne musi być trwanie w nicości po wieczność. Miałem może z 10 lat i próbowałem wyobrazić sobie wieczność. I nie potrafiłem. I pomyślałem, że gdy już umrę, to będę leżał. I leżał. I już zawsze leżał. I strasznie mnie to przeraziło. Może dlatego tak bardzo uwierzyłem w to, że kiedyś wszyscy się spotkamy…
O Babci myślałem od kilku dni. To znaczy oswajałem się z myślą, że może odejść już od jakiegoś czasu, ale właśnie przez te ostatnie dni było to dla mnie coraz jaśniejsze. Babcia miała 96 lat i choć zaplanowała sobie z wrodzonym poczuciem humoru i pewnością siebie, że dożyje setki, to niestety nie udało jej się to.
Pamiętam dobrze, że jako dziecko zupełnie nie wyobrażałem sobie śmierci jej męża – Dziadka Mietka. Łączyła mnie z nim szczególna więź, taka o wiele bardziej i mocniej, i dalej niż normalnie. Choć miałem już lat kilkanaście po prostu nie wierzyłem w to , że Dziadek kiedyś odejdzie. Odszedł gdy miałem lat 18. I zupełnie nie potrafiłem się z tym pogodzić. W końcu obiecał, że będzie tańczył na moim balu maturalnym.
Babcia wytrzymała bez niego całe 15 lat. Bo to właśnie w tym roku, kilkanaście dni temu minęła 15ta rocznica. Może po prostu się zniecierpliwił? A może to Ona stwierdziła że za bardzo za Nim tęskni?
O śmierci Babci myślałem zdecydowanie częściej. Minęło prawie drugie tyle mojego życia, Babcia coraz bardziej chorowała i stawała się coraz mniej mobilna. Mimo to trzymała się całkiem nieźle… Ale za każdym razem kiedy oddech mojej Mamy gdy do mnie dzwoniła przeciągał się o te kilka ułamków sekundy spodziewałem się najgorszego. Myślałem co będzie, gdy odejdzie właśnie teraz, właśnie gdy jesteśmy tu – na Kanarach, w Turcji, w Szwajcarii, czy gdziekolwiek indziej.
Babcia odeszła jednak po cichu i nie robiąc nikomu problemu. Dokładnie tak jak żyła. A była to złota kobieta. Ja wiem, że każdy pewnie myśli tak o swojej babci, ale uwierzcie mi, mam powody, by myśleć że Ona rzeczywiście była wyjątkowa.
Przede wszystkim NIGDY NIE NARZEKAŁA. Wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę, że była Polką. Nie, nie narzekała. I nie obgadywała nikogo. Do wieku 96 lat nie narzekała na zdrowie! A miała na co, w końcu pod koniec życia trzeba było jej pomagać w wielu rzeczach, ale ona po prostu nie narzekała! Jak malutki czuję się przy niej w tym zakresie! Ile razy skarżę się na różne dolegliwości, ile razy psioczę, ile razy obgaduję. Ona po prostu taka była. Uśmiechała się tylko i żartowała. Całe życie.
Była damą. Prawdziwą, przedwojenną Damą. Urodziła się w końcu w roku wybuchu pierwszej wojny światowej, więc przeżyła dwie wojny… Do końca życia brała wdech gdy robiono jej zdjęcie i pytała po cichu który profil ma lepszy, bo zapomniała. I tym profilem własnie się ustawiała. Chciała być zadbana, uczesana i poperfumowana.
Miejsce w którym mieszkali Dziadkowie było ze wszechmiar magiczne. Od zawsze. I tu też każdy z Was powie, że miejsce w którym mieszkają Dziadkowie po prostu zawsze JEST magiczne ze względu na jego dziadkowość, ale to miejsce było rzezywiście wyjątkowo magiczne. Bo nie była to ani wieś ani miasto. To po prostu był las.
Kiedy ktoś mnie pyta gdzie się wychowałem odpowiadam jasno – jestem z lasu. Bo jestem. Śródborów, czyli leśna część podwarszawskiego Otwocka to osada uzdrowiskowa położona po prostu w sosnowym lesie. Las porastał przydomowy ogródek, wielkie podwórze, plac zabaw i wszystko inne. Las po prostu był wszędzie, sosnowe drzewa tak wrosły w mój dziecięcy krajobraz, że są dla mnie po prostu czymś zupełnie naturalnym.
Wielki, trzypiętrowy dom z mnóstwem małych mieszkanek zasiedlonych przez bliższą i dalszą rodzinę i inne osoby których powojenny los splótł się z rodziną Babci, był miejscem w którym spędzaliśmy w dzieciństwie całe tygodnie. Fajerkowa kuchnia którą Dziadek rozpalał gdy wstawał o nieludzkiej czwartej nad ranem, kury (choć zero krów, czy innych zwierząt chodowlanych – krowy w lesie?), kredens z wysuwaną deską do krojenia chleba i inne elementy które mógłbym opisać dokładniej niż dzisiejsze wyposażenie kuchni.
Paka na węgiel znajdująca się w łazience, spodek w którym Dziadek płukał pędzel do golenia, i jego narzędzia zawieszone na małych gwoździkach. Wyżymaczka do pralki Frani do której to nie można było wkładać palców (ciekawe czemu?!)
W końcu magiczne przedmioty, które Dziadek przynosił z pracy. Gumki Myszki, Guma Arabska, ołówki „pawie oko”, flamastry, długopisy, kawałki kredowego papieru, temperówki na żyletkę. Dziadek pracował w archiwum, więc miał tego co niemiara. A przecież to wszystko było wspólne, państwowe…
Dziadek pracował dość długo, nie chciał po prostu przejść na emeryturę. Był ode mnie równo 70 lat starszy (tak, urodził się 7 lat przed wybuchem I Wojny Światowej), więc kiedy miałem 7 lat, on miał 77. Mimo to codziennie jeździł pociągiem do Warszawy i porządkował papiery, zapisywał coś w swojej Magicznej Księdze i pił herbatę za herbatą.
Kiedy wracał, wychodziliśmy z Babcią na stację, żeby go przywitać. Chowaliśmy się zawsze w tych samych krzakach, a on zawsze udawał zaskoczonego. Szedł w tym swoim brązowym palcie z brązową teczką w ręku, pachnący klasyczną wodą kolońską, z siwymi włosami zaczesanymi do tyłu.
Ile to lat spędziła Babcia patrząc się w jego zdjęcie… Był od niej 7 lat starszy, a Ona przeżyła go o całe 8. Może rzeczywiście już chciała się z nim spotkać. Pewnie idzie z nim teraz gdzieś po Niebieskich Połoninach, pod rękę, tak jak lubili chodzić. Widzę ich, gdy dostają medal za wspólne przeżycie 50ciu lat. Ach co to była za impreza. Potem świętowali nawet 55 lat razem…
Babcia usunęła się cichutko. Pewnie pomyślała, że będzie kłopotem na wakacje, że to bez sensu. Po prostu pożegnała się ze wszystkimi i cichutko zgasła.
W końcu gdy coś sobie zaplanowała to nie było mocnych, by ją od tego odwieźć. Zupełnie jak wtedy, gdy wyskoczyła z tramwaju wiedząc, że zepsuły się w nim hamulce. No bo jak, wypadek jakiś, jeszcze coś sobie zrobię i nie pójdę do pracy. A do pracy iść trzeba. Do pracy, tam gdzie pracowała wiele, wiele lat – do cukierni na Starówce. Tej słynnej, gdzie ustawiają się takie wielkie kolejki, przy Barbakanie. Tam właśnie pracowała wiele, wiele lat. I kiedy będziecie tam przechodzili, pomyślcie o Niej. O Babci Basi. Barbarze Barburskiej. Ciche, skulonej, lekko zgarbionej kobiecie, która urodziła czterech synów i jedną córkę, która NIGDY nie narzekała i była uśmiechnięta i dowcipna aż do śmierci. Kocham Cię Babciu. Fajnie, że poznałaś jeszcze Franka i Emila, zobaczą kiedyś się na zdjęciu razem z Tobą, wtedy im o Tobie opowiem. Choć czuję, że skończyła się w moim życiu pewna epoka, zamknęła się księga, jej ostatnia twarda strona, okładka, zamknęła się, a muzyka dzieciństwa ucichła.
A Ty, Mamo trzymaj się. Babci tam jest lepiej.