Wziąłem urlop zupełnie niespodziewanie. Zostały mi z tego roku jeszcze 3 tygodnie, nie byliśmy nigdzie w zimę, w lato wyjechaliśmy na dwa tygodnie. I to w sumie tyle. Święta ułożyły się w tym roku tak nietypowo, że między nimi a Nowym Rokiem zostały akurat 4 dni, więc co tam. Trzeba się nieco wyluzować przed nadejściem końca świata 😉
Nigdy nie rozumiałem brania urlopu bezwyjazdowo. Bo po co? Świat czeka otworem, a ja miałbym siedzieć na dupie w domu? Pojawiły się jednak pewne okoliczności łagodzące. Mają dwie nogi, dwie ręce i wyjątkowo silny charakter. Tak, mowa oczywiście o Franku.
Każdy rodzic wie, że urlop od czasu narodzin dziecka wygląda zupełnie inaczej. Jest oczywiście świetnie, ale człowiek mimo pobytu w ciepłych krajach musi być ciągle w pełnym napięciu i gotowości. Szczególnie jeśli dziecko, jak w tym roku, staje się mobilne i nie wystarczy go położyć gdzieś koło swojego leżaka.
Owszem, uważniejsi czytelnicy bloga wiedzą, że mieliśmy tydzień dla siebie na Maderze, ale jak to bywa spędziliśmy go głównie na tęsknieniu za Frankiem. A teraz sytuacja miała się rysować zupełnie inaczej. Otóż Franek poszedł do Klubu Malucha. Od listopada chodził tam na dwa dni w tygodniu, a od początku grudnia regularnie – poniedziałek – piątek. Nie ma z tym żadnych problemów, bardzo mu się tam podoba. A przede wszystkim wyrwał się z domu 😉 Bo ile można w nim siedzieć? Widać też, że towarzystwo rówieśników bardzo dobrze mu robi. A Marysia (która właśnie wyszła na ostatnią prostą jeśli chodzi o ciążę) może sobie spokojnie odpoczywać i nie przejmować się aż tak bardzo buntem dwulatka.
Tak więc wziąłem urlop. Aby posiedzieć w domu. Aby mieć trochę czasu dla siebie. Zupełnie. No może troszkę także dla żony 😛 Wydawało się to bajeczne – odwiezienie młodego z samego rana i prawie 9 godzin luzu. Ile rzeczy można zrobić w tym czasie! Ba, zapomniałem już trochę co z takim czasem się robi 🙂
Na samą myśl odzyskania straconego czasu czułem dreszcze – te same przyjemne dreszcze gdy okazywało się że nie ma lekcji i jest dzień wolny, albo wtedy gdy okazywało się że jestem chory i nie musze tam iść. Tylko tym razem wcale nie musiałem zostawać w domu, w końcu tegoroczna zima przypomina bardziej wiosnę. Ekstaza. „Litwo, Ojczyzno moja, […] ile cię trzeba cenić…”
Pierwszym elementem który trochę sprowadził mnie na ziemię była pobudka. Taka małourlopowa. Otóż Franek który do całkiem niedawna był idealny jeśli chodzi o zasypianie (zasypiał sam po kilku minutach położenia go do łóżka i zostawienia w pokoju) i prawie idealny jeśli chodzi o wstawanie (ok 8.00) nagle zupełnie się rozregulował, niczym podpuszczony przez kumpli z klubu. Kładzenie go spać to co najmniej godzina z głowy, potem pobudka ok 2-3 i przyjście do nas do łóżka, później pobudka o 6-7. Co zrobić – zaprzyjaźniłem się znowu z zatyczkami do uszu 😛
Potem szybkie odwiezienie go do klubu – to całe szczęście 600 metrów i 3 minuty drogi w jedną stronę. Robię to jeszcze na wpół zombiem będąc po czym wracam do domy i wślizguję się do wanny z ciepłą wodą. Tam możemy wegetować (z iphone’ami w dłoniach rzecz jasna!) aż dopadnie nas pierwszy głód. A potem… no właśnie. Co potem?
Niestety nie za dużo. Pamiętam teorię mojego Taty który mówi że im więcej mamy czasu tym mamy go mniej. Coś w tym jest. Mając do dyspozycji cały dzień jesteśmy tak rozprężeni że wszystko zajmuje wieki. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że ściemnia się teraz niemalże o 15 i właściwie dnia starcza na dwie, trzy rzeczy. Lwią część urlopu zjadło przejście Uncharted 3, sporą (jak zwykle – zbyt sporą) kolejne syzyfowe sprzątanie, trochę zakupów, trochę zwykłego opieprzania się. Zaległe półki nie przywiesiły się, 30 notek na moje blogi wszelakie które mam napisać (spisuję sobie w notesie pomysły na notki) aż tak bardzo się nie zmniejszyło. O, pojechaliśmy obejrzeć samochód do salonu. I już piątek wieczór. Jutro sobota i sylwester, a w poniedziałek do fabryki…
Pozostaje mi tylko cieszyć się z faktu, że podczas urlopowych wyjazdów staramy się, aby każdy dzień był zaplanowany, aby każdy dzień różnił się od poprzedniego. To naprawdę pomaga w tym, aby czas nie przelatywał przez palce.
Na Sylwestra nie uciekamy zbyt daleko, ot 2,5 km dalej, do znajomych. W pół drogi do szpitala. Just in case 🙂 W razie czego dojdziemy do niego nawet z buta 😉