Tydzień w macierzy
Dokładnie tydzień temu spędzałem ostatni dzień w Szwajcarii. Może nie do końca ostatni, bo będę tam jeszcze w następny weekend, a potem pod koniec marca, ale to w biegu, bez Denisa, nie liczy się. Zmieniłem już „Home city” na Facebooku, więc następne wyjazdy będą wyjazdami turystycznymi. Jestem już tu, w Polsce. Dziś telegraficznie. Ze zmarzniętymi palcami.
I jak mi? Zimno. To po pierwsze. Wiem, że to nie kwestia Polski jako takiej, a na pewno nie wina Polaków, ale tu rzeczywiście jest zimniej. Przynajmniej teraz. W Genewie lekko śnieżnie, lub nawet bezśnieżnie, 10 do 15 stopni. Tutaj nadal zwały śniegu i ziąb. Paskudny ziąb.
Do tego daleko. Ziąb + daleko = niedobrość. Muszę przemierzać większe dystanse w tym paskudnym zimnym czasie, co powoduje, że moja radość z powrotu do Ojczyzny zmniejsza się straszliwie. Wychodzenie na dwór przypomina mi jazdę z bakiem o pojemnośc 5 litrów – wyjeżdżasz i od razu szukasz następnej bazy. Masakra.
Tym bardziej, że zepsuł mi się samochód. To raczej kontynuacja poprzedniej usterki – Niemcy nie wymienili mi koła pasowego, a to ścięło pasek. Całe szczęście, że tu, a nie gdzies na trasie. I że koło mają w Belgii w magazynie. Znowu czekałbym 1,5 miesiąca. Brr.
Śnieg powoli topi się a spod niego wychodzą całe pokłady psich kup. Tak, od tego się odzwyczaiłem. Nie mówię, że w Genewie kup nie było, ale to jakieś kilka leveli wyżej. Tu po prostu zasrane są całe połacie ziemi. Hardkor.
Mogę jeść. Kiedy chcę. Rzeczywiście. Zjadłem już zapiekankę 17.30, kebaba o 22.00, i deskę mięs o północy. Nie tego samoego dnia ma się rozumieć. Ale to wreszcie ja o tym decyduję, ha! I KFC. Moje ukochane KFC. Tak, wiem, wiem uzależniony jestem 🙂
Mniej grzeczności. Nie powiecie mi że jest inaczej. Chciałem bardzo, bardzo usłyszeć ją w sklepie – jednym, drugim, trzecim. Na próżno. Na prawdę. Czasem jest dziękuję, rzadziej do widzenia. Uśmiechu prawie nigdy. Nie wytłumaczycie mi tego ani zaborami, ani powstaniami, ani wojną, ani komuną. Jesteśmy gburami, KROPKA. Mogę o tym powiedzieć jasno i na gorąco – w następny weekend jeszcze raz przyjrzę się Szwajcarom. Oni na prawdę zawsze życzą mi miłego dnia i uśmiechają się.
Znajomi. Jesteście. Wreszcie mogłem wybić się z Wami na miasto. A w tygodniu koncert Roberta Kasprzyckiego. Korzyść za korzyścią 🙂
I co jeszcze? Przyzwyczajam się. Do tego, że dzień nie trwa 24, ani 12, tylko raptem kilka godzin. Wieczornych. Od 18, kiedy dotrę do domu, do północy, gdy idę spać. Ciągle, niczym zbuntowany neofita, nie moge tego ogarnąć, szczególnie po prawie 2 latach laby. Życie…
I jeszcze jeden negatyw. Jedzenie. Będzie mi go brakowało. Może i jem kiedy chcę, ale brakuje mi tych sałatek, serów i innych takich tam. Wiem, wiem, mogę pojechać do Piotra i Pawła. Spróbuję.
Na koniec pozytyw. Kultura. Mnóstwo kultury. Za chwilę kino, potem jeszcze teatr. Wreszcie! Hurra 🙂