Właśnie kątem oka zerknąłem na pewną liczbę na blogu i okazało się, że to… setna notka. No proszę, kto by się spodziewał. A dopiero co zerkałem na pierwsze notki pamiętające gdy strona ta była po prostu stroną ślubną 🙂 ale koniec rozczulania się. Do pióra!
Lubię urlopy. Kto ich nie lubi? Ano te osoby które muszą wziąć wolne, aby wcale wolnego nie mieć. I tak jest właśnie tym razem.
Te trzy dni urlopu, czyli przyszłe pn, wt, śr plus ten weekend i kawałek urwanego piątku, wbrew pozorom wcale urlopem nie są. Przylecieliśmy do Helwecji aby zakończyć finalnie i definitywnie nasz pobyt tutaj. Niestety.
Piszę niestety, choć jeszcze niedawno cieszyłem się że wracam do Polski. I cieszę się nadal, ale jak tu nie żałować tego półtora roku? Tym bardziej teraz, kiedy (zgodnie z przewidywaniami) opty-filtr każe pamiętać tylko te pozytywne aspekty beztroskiego życia w tym kraju… Całe szczęście pogoda nas nie rozpieszcza i wyjątkowo jest gorsza niż w Polsce. Może i lepiej. Ale po kolei.
Lot przebiegł nam całkiem znośnie. Franek spał przez większość czasu, przesiadki tym razem nie było, a kanapki (jak to w LOCIE bywa) były bardzo dobre. Podróż urozmaicało nam wspólne przechodzenie Machinarium – jak to fajnie jest mieć żonę, która lubi patrzeć jak mąż gra w gry komputerowe :))
Problemy zaczęły się niestety zaraz po wylądowaniu. Nie wiem czy pisałem już o tym, ale jeśli miałbym wymienić najgorszy aspekt mieszkania w Szwajcarii to byłby to poziom usług. Otóż Szwajcarom nieco poprzewracało się w dupach – usługi są bardzo drogie i niestety często na „odpieprz się”. Taksówkarze nie biorą w ogóle zbyt bliskich kursów (bo po co?), monter do pieca składa się z trzech instancji (zupełnie jak przedzidzie i śróddzidznie w starym dowcipie słownym). Masakra.
Podczas pobyty relokacyjnego (mądre słowa) wujek Prokter płaci nam za hotel, za samochód i jedzenie. Zupełnie jak na początku, kiedy to wprowadzaliśmy się tu. Za całość płaci się specjalnie wydaną w tym celu kartą American Express. I tu zaczęły się schody.
Otóż za samochód należy zapłacić karta wystawioną na GORECKA MARIA, kierowcą jednak jest jakby nie patrzeć GORECKI MICHAL – pierwszy podmiot nie posiadł jeszcze sztuki kierowania (a przynajmniej certyfikatu). Osoba zajmująca się tymz ramienia P&G miała wyraźnie to sprawdzić. Gdzieś niestety nastąpiło przekłamanie.
Obsługa firmy NATIONAL/ALAMO powiedziałą wyraźnie że to niemożliwe, że mogą wypożyczyć samochód jedynie w przypadku gdy zarówno prawo jazdy jak i karta którą dokonuje się płatności wystawione są na tę samą osobę. KROPKA. Nie pomogło wołanie managera, zapewnianie, że osoba dzwoniąca z P&G została zapewniona, że to możliwe, czy nawet ryk Franka. Nie i koniec.
Ale nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszło. Wypożczyliśmy samochód w EUROPCAR (już trzeci raz – polecam), zamiast zamówionej A-Klasy dostaliśmy (znowu) Tourana. Fajna fura, choć pokazuje wyraźnie, że designerzy z VW umarli gdzieś w okolicy lat 80tych, a kierownictwo nie chce się do tego przyznać i tylko kopiuje non stop stare pomysły. Czasem nieco zaokrąglając linię.
Niestety pierwsze pudełko zwane VW Touran okazało się wadliwe – zacięty tylny zagłowek uniemożliwiał przejście samochodu w tryb 5 osobowy i złożenie tylnych siedzeń. Bez tego bagażnik mógłby pomieścić jedynie bagaż podręczny.
Wybraźcie sobie grozę sytuacji. Franek ryczy (pewnie głodny biedak), jest późno (zmęczony też), a my już ponad godzinę walczymy z tym, aby wypożyczyć samochód. Fotelik który dostaliśmy też nie do końca chciał działać, a pan z wypożyczalni nie wiedział jak się go obsługuje. W końcu Mary wzięła Franka na ręce i pojechaliśmy lekko nielegalnie w kierunku domu.
To nieco dziwne – mieszkamy w hotelu który znajduje się właściwie na przeciwko naszego domu. Tak jest łatwiej – w poniedziałek wyjeżdżają już meble, więc w domu nie byłoby jak spać. Mogliśmy wziąć drogi hotel gdzieś w centrum, ale próżność ustąpiła miejsca zmysłowi praktycznemu – po co jeździć w te i we wte? Ten hotel jest dosłownie po drugiej stronie ulicy, a i tak jest 4 gwiazdkowy, więc czego więcej wymagać?
Uczucie to, jak już pisałem, jest nieco dziwne. Nigdy w tym hotelu nie byliśmy, ale gdy spojrzymy przez okno, widzimy okolicę która jest przecież NASZA. Każdy kamień obsikany jest przez Denisa, każda trasa przedreptana jest z Frankiem, każda góra obejrzana jest przez nas i przez gości którzy przez te półtora roku nas odwiedzili. Z restauracji hotelowej w której jemy śniadanie, widzimy właściwie nasz ogródek 🙂
Ale lekko nie jest. Plan przedstawia się następująco:
PIĄTEK – przylot
SOBOTA – sprzątanie domu
NIEDZIELA – sprzątanie ogródka
PONIEDZIAŁEK – przyjazd firmy przeprowadzkowej, przeprowadzka
WTOREK – przyjazd firmy sprzątającej i generalne porządki w domu
ŚRODA – inspekcja regie i zdanie domu, wylot.
To wszystko okraszone humorami Franka. Choć dzisiaj muszę przyznać był bardzo grzeczny – o ile jesteśmy w zasięgu wzroku, może siedzieć na swoim leżaczku i obserwować nas godzinami. To w dzień. W nocy niestety znowu tryb sowa…
No cóż, a propos sowy – nie ma jeszcze 23, a ja czuję się jakbym niespał pół nocy. Bo nie spałem :] Może prześpię więcej dzisiaj? Żegnam się więc, napiszę więcej w miarę możliwości.