10 lat temu obudziłem się w tym samym pokoju, co dziś. Łóżko stało co prawda gdzie indziej, nawet drzwi były gdzie indziej. Bo w sumie ja też byłem w moim życiu gdzie indziej. Zupełnie gdzie indziej. Miałem 28 lat, trochę za sobą i niezbyt dużo pomysłów na przyszłość. A potem umówiłem się na randkę. Z pewną Marysią. Tak się ułożyło, że właśnie się okazało, że jest wolna. A ja pomyślałem, że nie ma co tracić czasu, bo głos mówił mi BIERZ WŁAŚNIE TĘ. No to wziąłem.
Hola hola. Każdy kto zna Mary trochę wie, że „no to wziąłem“ jest kompletnie niemożliwe. Marysia nie występuje w formie biernej. Praktycznie nigdy. W końcu slogan naszego bloga – założonego rok później – brzmiał „trafiła kosa na kamień“. Nie wiem kto jest kosą, a kto kamieniem, ale rzeczywiście bywało różnie. Nie będę ściemniał, że hasaliśmy cały czas po łące goniąc motylki. Nie hasamy nadal. Partnerstwo w związku okraszone dwoma osobami dość cholerycznymi zawsze będzie skutkowało dość włoskim małżeństwem. A nasze walki o przywództwo chyba nigdy się nie skończą. Może taki urok?
Ale przecież nie będę pisał, że jest źle. Bo jest bajecznie. Jest tak jak sobie mogliśmy wymarzyć, a nawet lepiej. A przez te 10 lat wydarzyło się tak dużo, że w sumie nie za bardzo pamiętam co było przedtem. Rok później, w maju, zaręczyliśmy się, a pół roku później wzięliśmy ślub. Potem wyjazd do Genewy – przygoda naszego życia – która wydaje się ciągle tak świeża we wspomnieniach. Potem Denis, który pojawił się by przygotować nas do posiadania dzieciaków. Okazuje się, że z całej czwórki jest najgrzeczniejszy. Potem Franek, powrót do Polski. Za chwilę Lila, a później Helena. Sam nie wiem kiedy to wszystko się wydarzyło.
Układa się, układa się niesamowicie. Choć mamy oczywiście mniej niż wiele osób. Ale też znacznie więcej niż wiele osób. Może po prostu potrafimy cieszyć się tym co mamy? Nie skupiać się na negatywach? Wykorzystywać to co los nam podsuwa pod nos? Ciągle być fanatykami work-life balance, nie zaprzedawać się pracy i czerpać z życia garściami?
Nie wiem. Kompletnie nie wiem. Wiem natomiast, że prawie wszystko co się wydarzyło jest tu, na blogu. I choć w międzyczasie powstało ich pod moimi palcami wiele, choć powstawały i upadały, choć tu pisywałem w sumie nie raz rzadko, a i nadal nie mogę się zebrać do regularnych notek, to właśnie tu, w prawie 10 letnim archiwum kryją się nasze przygody w Genewie, wszystkie nasze wakacyjne wyjazdy – od tych bezdzietnych, po te z wielką gromada dzieciaków. Cieszę się bardzo, że prowadzę tego bloga, że jesteście tutaj, że czytacie, że nas śledzicie. Nie traktowałem go nigdy jako projektu zarobkowego, jako zaplanowago projektu z takimi i takimi KPI i targetami. Choć firmy się pojawiały i będą się pojawiać. Po prostu pisałem. I pisać będę nadal.
Nam życzę kolejnych dekad, a Wam dziękuję, że tu jesteście 🙂
P.S. 10 lat temu zobaczyliśmy razem tę reklamę. Kocham ją do tej pory. A ta piosenka stała się „naszą” piosenką. Nasze życie jest właśnie jak te zyliony piłeczek. Niby bombardowanie, ale fajne, kolorowe i po prostu niesamowite 🙂 Nie, to nie reklama na prawdę mamy wygrawerowane „like no other” na obrączkach 🙂