• 13 września, 2016
  • Michał Górecki
  • 3

Moje uwielbienie do restauracji zaczęło się dawno, dawno temu. Mieliśmy z siostrą po kilka lat, kiedy moi rodzice poznali znajomych właścicieli restauracji. Często tam przyjeżdżaliśmy, pamiętam, że było to miejsce magiczne. Wszystko było ekskluzywne, czerwone dywany na podłodze, lustra na ścianach i poważni ludzie jedzący potrawy. Ci ostatni specjalnie nam nie przeszkadzali – z tego co wiem (bo dużo nie pamiętam) fikaliśmy fikołki na tych dywanach i wyjadaliśmy gościom frytki z talerzy. Mówiliśmy też „no co, to mojego wujka!”. No dobra, nie było tak źle, nie chcę w złym świetle stawiać rodziców (Mama pewnie czyta, cześć Mamo!), ale podobno raz rzeczywiście tak się zdarzyło. Ta cała ekskluzywność pewnie też teraz byłaby zweryfikowana, w końcu to były lata 80, a ta knajpa pod Warszawą nie miała zbyt wiele wspólnego z ekskluzywnością. Jednak uwielbienie do restauracji wszelkiego rodzaju mi zostało – lubię, jako osoba gotująca, gdy usiądę, wybiorę danie, i zostanę obsłużony. Jedzenie to dla mnie o wiele więcej niż zaspokajanie głodu, to smakowanie, to wydarzenie towarzyskie, to wyjście z domu. I prawdę mówiąc zupełnie nie rozumiem dlaczego miałbym z tego rezygnować jako rodzic.

Ale jeszcze zanim urodziło się nam pierwsze dziecko, rozkochaliśmy się w restauracjach jeszcze mocniej. Jak wiedzą co wierniejsi czytelnicy bloga, mieszkaliśmy półtora roku w Szwajcarii, w jej francuskiej części. A dla wszelkich frankofonów restauracje to coś więcej niż jadalnie, to miejsca niemalże święte. W Szwajcarii jedzenie w restauracji wcale nie jest o wiele droższe niż jedzenie w domu, dlatego niemalże codziennie jedliśmy jeden lub dwa posiłki na mieście. A potem urodził się Franek.

Franek, jako dziecko kolkowe, absorbował nas na całe popołudniowe godziny, ale gdy w końcu wszystko mu się ustabilizowało, postanowiliśmy wrócić do naszego nałogu i przychodzić z nim do restauracji. Tym bardziej, że pochłaniał niesamowite ilości i o ile serwowało się mu jedzenie – był zadowolony i mało kłopotliwy dla gości. Potem urodziła się Lila, wyprawy stały się nieco bardziej skomplikowane, ale zupełnie nie przerwaliśmy naszych nawyków. A potem przyszła Helena i… no cóż. Jak pewnie domyślacie się, również nie było to powodem do tego, by zaprzestać jedzenia na mieście. Choć… prawdę mówiąc trochę rozumiemy głosy oburzenia. Ale po kolei.

Ale po co z dzieckiem?

Trochę nawiążę do mojej notki, którą napisałem na drugim blogu, dotyczącej karmienia piersią w miejscach publicznych. Po co? Po to, by wyjść do ludzi. By wyjść z domu. Uwierzcie mi, oprócz miliarda niesamowitych emocji i plusów posiadania dzieci, rzeczywistość serwuje nam wiele ograniczeń. Jednym z nich jest mniejsza mobilność i konieczność spędzania większej ilości czasu w domu. Ale czy to oznacza, że trzeba w nim siedzieć cały dzień? Bynajmniej. Choć odkryliśmy w sobie trochę domatorów, doceniamy nasz ogródek, czy naszą kuchnię i domówki, uwielbiamy wychodzić na miasto. Spotykać ludzi, poznawać świat.

Czy dzieci musza być przeszkodą, która nam to uniemożliwia? Czy mamy czekać aż dorosną? Ile, 5 lat? A może 10? Czy mam wyjść na miasto dopiero gdy przekroczę czterdziestkę, czy pięćdziesiątkę? Czy mam ograniczyć moje bywanie poza domem do klubów malucha, placów zabaw i podobnych miejsc? Nie, przepraszam, ale nie godzę się na to. Ja wiem, że dla wielu osób może to być szok, bo tak się ukształtowała rzeczywistość ostatnich dwóch dekad, ale posiadanie dziecka to naprawdę nie jest fanaberia. Tymczasem mam wrażenie, że według niektórych to jak posiadanie czworonoga w Japonii – dziwactwo za które trzeba płacić poświęceniami. No więc nie, moi kochani. To całkiem naturalny stan rzeczy, obecny w życiu naszego (i nie tylko) gatunku od zawsze. Bez tego by nas nie było, prawda? 🙂 Tak więc jestem normalnym człowiekiem, normalnym członkiem naszej społeczności. Nie twierdzę, że to jakieś wielkie poświęcenie, ale nie skreślajcie ludzi z dziećmi tylko dlatego, że mają dzieci. Co więcej, dla wielu rodziców – szczególnie matek – wyjście na miasto to powrót do rzeczywistości po wielu wydarzeniach, które są dla nich jednak szokiem. Bo tak, to pewnego rodzaju szok, choć nie będę tego tu i teraz rozwijał.

Dodatkowo wychodzimy z dziećmi do restauracji po to, by im ten świat zaprezentować. To, że są różne potrawy. To, że należy mieć cierpliwość. To, że należy być kulturalnym. I by rozwijać ich horyzonty – to one za 30, 40 lat będę rządziły tym światem, czy nam się to podoba, czy nie.

Ale… są granice

Oczywiście. Oczywiście byłem świadkiem wielu sytuacji, gdy dziecko przeszkadzało. Gdy dorośli mogli być rzeczywiście źli, że ktoś przyszedł z dzieckiem, że przerywa ich sielskie wyjście na miasto. Tak, zawsze należy myśleć o tym co czuje ktoś inny. Ale to działa w dwie strony – wiecie, ja mam w ogóle teorię, że w Polce źle się dzieje między innymi dlatego, że zatraciliśmy umiejętność odczuwania empatii (ale to temat na drugiego bloga). Ja tę umiejętność mam i bardzo ją lubię – spróbuj czasem pomyśleć co czuje druga osoba. Ty, singlu lub osobo bez dzieci, która słyszy płaczące, czy rozrabiające dziecko, zdobądź się na odrobinę empatii. Postaraj się zrozumieć dziecko, czy rodzica. Ale także ty rodzicu – nie bądź zbyt samolubny. Świat nie kończy się na tobie i twoim dziecku. Pamiętaj, że jesteś we wspólnej przestrzeni i cały świat nie kręci się wokół ciebie i twoich pociech.

Jak my staramy się to wszystko umieścić w arystotelesowskim złotym środku?

Wychowanie

To co teraz napiszę będzie po trochu oczywiste, ale mimo wszystko trudne. Wyjście z dziećmi do restauracji jest prostsze, gdy dzieci… są dobrze wychowane. Po prostu. Oczywiście każdy będzie twierdził, że jego dzieci są wychowane wspaniale, ale obserwacja wielu zachowań tu i ówdzie każe mi twierdzić coś zupełnie innego. Niestety wiele rodziców wychowuje dziś dzieci na modłę „myśl o sobie, rozpieraj się łokciami, będzie ci w życiu łatwiej”. Jest też spora grupa myśląca „ono może, to przecież MOJE dziecko”. Lub rodziców, którzy w ogóle nie podejmują wysiłku by o tym pomyśleć – klasyczny egocentryzm.

No więc nie, z dziećmi, które nie znają limitów, słowa „nie”, trudno przebywać w takim miejscu. Oczywiście pobyt w restauracji to nie pobyt w karnej jednostce wojskowej, dzieci nie musza siedzieć na tyłku przez dwie godziny, ale mimo wszystko posłuszeństwo wobec rodziców i zrozumienie norm społecznych po prostu się przydaje. Ale właśnie dzięki takim wyjściom można nauczyć dzieciaki, że nie liczy się tylko co my chcemy, liczy się także to co czują inni.

Kaprysy, płacz i takie tam

Dziecko płacze. Płacze często, bo tak okazuje emocje, bo często nie potrafi robić tego w inny sposób. I to jest całkiem normalne, ale… może to po prostu przeszkadzać innym. I choć oczekuję od ludzi większego zrozumienia dla dzieci, to mimo wszystko nie czuję się zbyt komfortowo, gdy płacz mojego dziecka rujnuje innym pobyt w restauracji. Dlatego jeśli sytuacja staje się krytyczna, po prostu wychodzę z dzieckiem na zewnątrz. To kwestia wychowania dorosłych, nie tylko dzieci – jak już pisałem, dajmy innym zjeść w spokoju. Jeśli nasze dziecko zbyt często wpada w szał lub głośno ryczy – sorry, to my musimy sobie z tym poradzić. Nie winię tu zawsze rodziców – dziecko może mieć taki temperament, może mieć problemy z emocjami, ale to nie znaczy, że współbiesiadnicy muszą słuchać tego przez pół godziny. Pomyśl, że oni może właśnie zostawili swoje dzieci i wyszli na cichą kolację z winem 🙂

Dokąd?

Kluczowa jest też kwestia wyboru miejsca. I nie chodzi tu tylko o miejsca przeznaczone specjalnie dla dzieci, choć tam pewnie jest łatwiej. Są takie miejsca (na przykład Pompon w Warszawie) gdzie jedzenie jest bardzo dobre, a kącik dla dzieci to tak naprawdę 3/4 lokalu, ale większość takich miejsc nie serwuje specjalnych potraw „dla dorosłych”. W drugą stronę jest łatwiej – coraz więcej restauracji ma kącik dla dzieci. Raz trafiliśmy nawet na taką (KOS w Gdańsku), która ma salę zabaw z kamerami oraz telewizorem w głównej sali – można obserwować bawiące się tam dzieci (i wiedzieć kto uderzył pierwszy :D) jednocześnie ciesząc się posiłkiem w spokoju 🙂

Większość restauracji ma krzesełka dla dzieci, choć zdarzają się takie, które ich nie mają. Warto to sprawdzić, to kwestie dość kluczowe. Część ma chociaż kolorowanki, lub inne atrakcje dla starszych dzieciaków.

Ekwipunek

Ale nie ma co liczyć na udogodnienia, gdy idziemy w miejsce nieznane. My czasem wybieramy się w takie miejsca, szczególnie gdy jeździmy na wakacje lub po prostu urządzamy sobie tripa po Europie – trudno wtedy przewidzieć co znajdzie się w danej restauracji. Co mamy przy sobie?

Jednym z moich ulubionych gadżetów jest mała walizeczka, która jednocześnie jest podwyższeniem dla małych dzieciaków – Benbat (Mary opisała je tu). Korzystała z niej Lila w 2013 podczas naszej wyprawy po Europie, ostatnio używamy jej dla Heli. Dzięki niej nie trzeba zupełnie myśleć o tym, czy są krzesełka, zastanawiać się, czy są zajęte, ani czy są czyste (choć większość restauracji dba o ich czystość).

Warto nosić przy sobie kolorowanki dla dzieciaków i kredki, choć coraz więcej restauracji je udostępnia. Komórka jest ostatecznością i staramy się nie używać tego argumentu, ale w sytuacjach krytycznych sięgamy i po niego.

Zajęcie dzieci

Dzieciaki się nudzą. Tak już mają, że nie są w stanie siedzieć na tyłku rozmyślając o sosie truflowym, który za chwilę wjedzie na stół. Jeśli więc akurat nie ma dla nich kącika zabaw, ani innych zajęć, warto poświęcić im nieco czasu. Może pokazać kuchnię, jeśli jest na nią widok. Może nawet w coś zagrać – ja z Frankiem czasem gram w jakiejś proste gry na kartce papieru.

Niech poczują się jak dorośli

Gdy wychodzimy na miasto naszym stałym patologicznym składem (My, Ferreiry, Lipce) czyli 6 dorosłych i 7 dzieci, staramy się usadzić dzieciaki koło siebie. Strategia „stolik dorosłych i stolik dzieci” sprawdza się całkiem nieźle. Oczywiście nie bez zgrzytów, ale jednak. W jednej z restauracji udało się je nawet zamknąć w osobnym pomieszczeniu – to dopiero była idealna konfiguracja 🙂 Pozwólcie im potrzymać menu, a może nawet zamówić coś samemu u kelnera. W większości wypadków obsługa jest bardzo miła, nawet jak sadza was gdzieś na samym końcu. Pozwólcie dzieciakom na nieco swobody – niech podejdą do baru, niech nawet zagadają z barmanem, oczywiście kontrolujcie czy nie przeginają, ale ona naprawdę lubią decydować i czuć się na więcej lat niż mają w rzeczywistości.

Empatia

Ale przede wszystkim włączcie empatię. I wy posiadający dzieciaki, i wy, którzy przyszliście tam bez nich. Dzieci będą bardziej hałaśliwe niż dorośli, ale to nie znaczy, że koniecznie będą przeszkadzać bardziej. Wielu dorosłych śmierdzi, siorbie, głośno gada przez telefon przy stole, czy w inny sposób przeszkadza innym. Z dziećmi jest podobnie – nie skreślaj ich tylko dlatego, że są dziećmi. Też kiedy byłeś dzieckiem. Pewnie nie tak dawno 🙂

Jednak jako rodzic zastanów się, czy nie przeginasz. Czy nie jest tak, że rzeczywiście przeszkadzasz innym. Bo rzeczywiście może tak być. Bez przesady, bez nadmiernej autokrytyki, z rozsądkiem.

Ale nie bój się zabierać dzieciaków na miasto, czy zabierać ich do różnego rodzaju restauracji. To może być dobre dla wszystkich – dla was, bo nieco odetchniecie od domowych pieleszy, dla dzieciaków, bo czegoś się nauczą i poszerzą horyzonty oraz dla restauracji. Zawsze wpadnie im nieco grosza 🙂