
Wiedziałem jak będzie. Wszystko miałem w głowie. Choć nie jestem osobą, która planuje przyszłość, jeśli chodzi o bycie tatą to plan powstał już dawno. I był dość prosty – będę najlepszym tatą na świecie. Będę wyrozumiały, cierpliwy, nie będę zgredem, będę pozwalał na dużo i w ogóle będzie niesamowicie. I żeby to było jasne – nie robiłem tego zupełnie w opozycji do wzorca który posiadałem – moje dzieciństwo było naprawdę szczęśliwe, a Tata – choć często upieraliśmy się przy swoich zdaniach na wiele tematów, i tak jest do dziś – był w wielu sprawach wzorem.
Głupio to wszystko zorganizowane. Uczymy się tylu rzeczy, słyszymy o rzymskich cesarzach, o kościach które ma w sobie kot, o tym jak powstały Andy i o dualizmie korpuskularno falowym. Ale nikt, do cholery nikt nie uczy nas tej najtrudniejszej sztuki. Jak być dobrym rodzicem.
I to wcale nie te nieprzespane noce są najgorsze. Ani babranie się w kupie, gdy nagle rozmaże się po całych nogach. Ani słuchanie ciągłych wrzasków. Ani wyzbywanie się egoizmu – to akurat całkiem fajny efekt uboczny. Najgorsze są dwie rzeczy. Rzeczy, które spędzają mi sen z powiem i które każą co chwilę zadawać pytanie – czy jestem dobrym Tatą?
Bo wiecie, rzeczywistość jest jaka jest i choć my cieszymy się bardzo życiem, choć to życie bardzo nas oszczędza i rozpieszcza, to przecież nie jest tak kolorowo jak niektórzy z was myślą. „Jest prawda czasu i prawda ekranu” jak to kiedyś mówiono. A życie nie składa się z jedynie miłych i radosnych chwil, tak samo jak remont nie składa się z wesołego mazania się po noskach pędzlem z farbą. W czapeczkach z gazet na głowach. Boże, swoją drogą kto wymyślił tę bzdurę?
Życie nie wygląda jak w odcinku Klanu, gdzie wszyscy grzecznie siedzą przy stole uprzednio umywszy ręce. Mama nalewa rosół z wazy, babcia sok. Oczywiście z dzbanka. „Życie jest piękniejsze i straszniejsze jeszcze jest” jak to ujął Stachura.
Pierwsza rzecz której się boję to własna niedoskonałość. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że kiedykolwiek miałem się za ideał – wręcz przeciwnie. Już na samym początku nasza cierpliwość zostałą wystawiona na próbę – trzymiesięczny okres z kolkami, czyli trzy miesiące wycia po kilka godzin dziennie nauczyły nas tego, że nawet nasz kochany bobas jest w stanie zaprowadzić nas na skraj i powodować eksplozję mózgu. Ale to tylko początek. Potem coraz bardziej widziałem, że moje plany nie do końca pokrywają się z rzeczywistością. Że jestem tylko człowiekiem – że sam mam ileś przywar, które muszą wyjść na jaw. Że jestem zbyt porywczy, czy zbyt uparty. Że daję się sprowokowac małemu dziecku, że czasem koniecznie chcę z nim wygrać i udowodnić, że mam rację. Że trace cierpliwość, choć może powinienem mieć jej więcej. W końcu, że cholerny wpływ na to wszystko ma to jak ja zostałem wychowany przez rodziców. Że chcąc nie chcąc wychodzi gdzieś tam mój stosunek do nich i pewnie… ich nieświadome błędy, które popełnili. Być może przez to, że ich rodzice mieli do nich taki, a nie inny stosunek. Bo może ich rodzice…
Pamiętam jeszcze z harcerstwa, że za większością „problematycznych” dzieci stały jakieś problemy rodzinne. Jakiś toksyczny związek rodziców, jakiś niezrównoważony ojciec albo nadopiekuńcza matka. To straszne, ale jak bardzo nie chcielibyśmy postępować, to tak czy inaczej jesteśmy jacy jesteśmy.
A drugi problem to wieczne poszukiwanie Złotego Środka. Ja go szukam wszędzie, nie tylko w wychowaniu dzieci – to moja życiowa filozofia. Uciekam od ekstremów, zawsze wierzę w rozwiązania, które leżą gdzieś po środku. Problem polega na tym, że to nigdy nie jest dokładnie po środku. I zawsze zastanawiam się – czy to właśnie tu?
Gdzie jest ten złoty punkt pomiędzy byciem stanowczym i surowym, a byciem pobłażliwym i pozwalaniem na wszystko? Kiedy powinienem zbudować twarde zasady i wprowadzać sztywne reguły, a kiedy pozwalać je łamać? Kiedy odpuszczać i po prostu pozwalać na wszystko? Kiedy przesadzę i stanę się tyranem, kiedy natomiast pozwalającym na wszystko ojcem, który nie wychował, a zostawił samopas? Który punkt leżący pomiędzy tymi wszystkimi teoriami wychowania wybrać? Jedni zakazują mówić „nie”, inni wręcz przeciwnie – każą budować świat oparty na jasnych zasadach, by budować poczucie bezpieczeństwa. Jedni nie chcą stosować żądnych kar, inni jasno mówią, że dziecko wychowane bez żadnych kar nie nauczy się tego, że w prawdziwym świecie każde działanie ma swoje konsekwencje.
Ufam więc intuicji, próbuję słuchać wewnętrznego głosu. Czytam, ale nie ufam ślepo wszystkiemu co czytam, szczególnie w świecie gdzie liczą się kliki, głośne teorie i krzykliwe nagłówki. Sensacja i nowatorstwo. Próbuję sobie przypomnieć własnego Tatę w podobnej sytuacji, co robił, czego nie robił, jak się zachowywał.
Trudne to codzienne wspinanie się na Mt Everest ojcostwa, tym bardziej, że w tym wszystkim nie można zapomnieć o byciu mężem i kumplem własnej żony. O tym, by mieć też czas dla siebie nawzajem, by rozdmuchiwać wewnętrzny ogień i nie dać zeżreć rutynie.
Trudne, ale nie zamieniłbym tego na nic w świecie. Bo wystarczy, że przyjdą, przytulą się, cmokną. I właściwie wszystko inne przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Będę się starał. Staram się, ciągle się staram i będę starał się jeszcze bardziej. Być Tatą, który nie był zbyt surowy, a jednocześnie przekazał to co trzeba i wychował jak trzeba. Odnaleźć ten cholerny złoty środek i nie dać się pokonać w tej wyprawie własnym słabościom. Mam nadzieję, że mi się uda. W każdym z trzech przypadków. I wiem, że najtrudniejsze dopiero przede mną. Ech. Dlatego gdy patrze na te wszystkie dokonania i SUKCESY młodych i ambitnych to śmieję się pod nosem i myślę sobie, że praca pracą, biznesy biznesami, ale najtrudniejsze zadanie to ja mam tu. I to takie w którym nie mogę się pomylić.
Wszystkiego dobrego, Tatki. Pamiętajcie – to cholerna odpowiedzialność.