Tak, jestem heliofilem.

Tak, jestem heliofilem.

Coming outy bywają różne. Publiczne, mniej publiczne. Na Facebooku, tylko dla znajomych, może tylko w gronie bliskiej rodziny. W sumie jeśli chodzi o mnie można się było tego domyślić po moim zachowaniu, po moich statusach. Prawdę mówiąc trzeba być ślepym, by nie zauważyć tych preferencji obserwując mnie w sieci.

Tak, jestem heliofilem. Zawsze nim byłem i w sumie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę. Najgorsze jednak jest to, że nie wszyscy to rozumieją. A to sprawa naprawdę poważna, to kwestia filozofii życia. Kwestia bycia szczęśliwym i wesołym, czy też zdołowanym, zmęczonym i rozdrażnionym. To bardzo poważna rzecz.

Jestem heliofilem.

heliofil (helio– + gr. phileín ‘lubić’) biol. organizm żywy, który do właściwego rozwoju wymaga dużego nasłonecznienia.

I to nie jest tak – drogi czytelniku – że „hohoho, fajnie, że nieco świeci”. To jak nazywanie zbrodni wojennych drobnym występkiem, jak nazywanie Multipli samochodem, czy 50 twarzy greja – dziełem. To sprawa o niebo bardziej poważna. Błękitne niebo, rzecz jasna.

Nie potrafię żyć bez słońca. Zupełnie. Dzień w którym chowa się ono przede mną prawie zawsze rozpocznie się źle, a z każdym kolejnym dniem schnę jak roślina bez wody. Dołuję się, sprawdzam pogodę, liczę na to, że prognoza będzie przychylniejsza. Za to gdy przez chmury dojrzę kawałek błękitu, cieszę się jak dziecko na wieść o wizycie świętego mikołaja. To nie jest zwykła radość, to nie jest uśmiech. To jest jak odnalezienie sensu życia.

Tak, lubię ciepło. Kocham ciepło. Bezapelacyjnie. Przy całej malowniczości krajów północnych współczuję ludziom, którzy tam mieszkają. Południe Europy – mało co może się z nim równać. Wszystko wydaje się tam tak lekkie i naturalne. Gdy siedzisz niedbale ubrany przy stoliku, patrzysz na błękit morza, zajadasz chrupiące krewetki i popijasz tanim, białym winem. Nie liczy się nic – siedzisz rozparty o piętro piramidy Maslowa i rozmyślasz od niechcenia o jej wyższych piętrach.

Nie rozumiem narzekania na lato. Nawet na upały. Trwa u nas tak krótko, ledwie wybłagamy cieplejszy czerwiec, przychodzi nieco kapryśny lipiec, w sierpniu cieszymy się, bo wiemy, że to ostatki. A potem wszystko się zwija i zaczyna się znowu odliczanie – jesień, zima, wiosna. I tak co roku.

Lato jest lekkie i leniwe – wybiegasz w kapciach do sklepu, idziesz na spacer, siadasz gdzieś w cieniu popijając zimny napój. Nie zastanawiasz się która godzina – i tak jest jasno, i tak jest ciepło. Zima przypomina mi krajobraz po wojnie atomowej – przygotowanie skafandra, plan przejścia z punktu A do B, akcja. Byle jak najkrócej, byle jak najszybciej.

Ale tu nie o samo ciepło chodzi. Tu chodzi o słońce. O światło. O jasność. O kolory. Bo przyznam, że i wiosna wygląda ślicznie oświetlona pierwszymi promieniami wiosennego słońca. Jesień z całą swoja feerią kolorów jest niesamowita, ale też potrzebuje słońca. A zima? Pokryte śniegiem drzewa, czy stok narciarski wyglądają niesamowicie w blasku słońca. I tracą od razu gdy ono się schowa.

Dlatego będę narzekał na pogodę. Będę psioczył, gdy jest mokro, gdy zimno, gdy wieje. Będę marudził, bo widocznie pochodzę od roślin, mam w skórze chlorofil, który łaknie światła słonecznego jak kania dżdżu. A może dlatego, że ciągle, pomimo przyrośnięcia do miasta, czuję kontakt z naturą i uwielbiam jej bliskość?

Niezależnie od tego mówię jasno i głośno – jestem heliofilem i proszę to uszanować!