
Uroczystości katolickie dość mocno wrosły w życie Polaków i w sumie trudno się temu dziwić. Trudno się też dziwić temu, że nie wszystkie mają wymiar jedynie duchowy. Lata, dekady, a właściwie wieki obchodzenia świąt spowodowały, że obrosły one wieloma zwyczajami zapożyczonymi ze zwyczajów pogańskich, czy zupełnie świeckich. Dwa najważniejsze wydarzenia w roku, czyli Boże Narodzenie i Wielkanoc, mają często charakter mocno rodzinno – towarzyski, a nie tylko duchowy. Prawdę mówiąc obchodzone są często też w rodzinach niepraktykujących, a czasem nawet zupełnie niewierzących.
Daleki jestem od ganienia za to, nie mnie oceniać kto powinien co obchodzić i jak spędzać czas. Ciepłe, rodzinne Boże Narodzenie, obchodzone w sposób mocno religijny, mniej religijny, a mocno rodzinny, czy nawet jako okazja do celebracji wśród znajomych, zawsze wydaje mi się dobrym pomysłem i odskocznią od codzienności. Szczególnie dla dzieciaków magia śniegu (którego co prawda ostatnio w grudniu nie za wiele), choinki, Świętego Mikołaja (wiem, wiem, dla niektórych Gwiazdora i innych) czy wreszcie prezentów, zawsze będzie niesamowita. To właśnie te święta i prezenty, a także wielkanocny Lany Poniedziałek są jednymi z najsilniejszych wspomnień z dzieciństwa.
Owszem, szczególnie wokół Bożego Narodzenia i prezentów obrosło mnóstwo komercji i szału zakupów, co prawdę mówiąc czasem aż obrzydza, ale dziś, w erze internetu, da się w sumie nie brać w tym udziału. Jest natomiast coś, przy czym prezentowy szał Bożego Narodzenia blednie i usuwa się w cień.
Pierwsza komunia. Podobno święta.
Ustalmy najpierw jedno. To rzeczywiście wybitnie katolickie święto, które powinno być wyjątkowe. Katolickie, nieobowiązkowe rzecz jasna dla wszystkich Polaków święto, będące obok chrztu jednym z sakramentów i jednym z ważniejszych wydarzeń w duchowym życiu dziecka. Oczywiście dziecka, które wychowywane jest w wierze katolickiej.
Nie chciałbym teraz rozpoczynać dyskusji o zasadności tego, dyskusje o religii są trudne, zazwyczaj ocierają się o niezrozumienie różnic między wiarą, a wiedzą i prowadzą do niepotrzebnej agresji w sieci. Chciałbym skupić się na tym monstrum do jakiego pierwsza komunia rozrosła się w Polsce. Bo o ile świecka część Bożego Narodzenia to najpierw podniecenie związane z tym, że dostaje się prezenty od Mikołaja, a później obdarowuje swoich bliskich sprawiając im przyjemność, to komunia… no właśnie. Czym jest i czego uczy to, co obrosło wokół tego sakramentu?
Historie są przerażające. Nie wiem jaka jest skala tego zjawiska i jak wygląda to statystycznie, wiem też, że najgłośniej mówi się o przypadkach ekstremalnych, ale nie oszukujmy się, to nie są pojedyncze przypadki. Pamiętam, że gdy w latach 90 wartość prezentów komunijnych zaczęła niesamowicie rosnąć, już wtedy – jako nastolatek – byłem nieźle zszokowany. Po zegarkach z melodyjkami, które my dostawaliśmy, nadszedł czas na rowery, coraz droższe rowery, skutery, segwaye, drony i prezenty po kilka, a nawet kilkanaście tysięcy złotych. W czasach mediów społecznościowych furorę zaczęły robić limuzyny, którymi dzieci podjeżdżają pod kościół (WTF?!), komplety sukni ślub…. komunijnych (jedna to za mało!), czy zdjęcia z rozłożoną gotówką i prezentami.
Święto, które jest w sumie duchowym przeżyciem, które dla katolików jest przyjęciem po raz pierwszy eucharystii, stało się Świętem Mamony, modleniem się do Złotego Cielca. Nie oczekuję nagle, że 9- czy 10-latkowie zaczną masowo rozmawiać o Jezusie i kontemplować jego cierpienie, natomiast porównywanie wartości prezentów przyjęło wymiar groteski. Nie są to legendy, moja znajoma sama słyszała chłopców rozprawiających o tym, że jeden z nich dostał tylko 6, a nie 8 tysięcy złotych jak jego kolega.
Jeszcze raz – odetnijmy od tego wymiar religijny w zakresie którego nie chcę nikogo pouczać. Spójrzmy na to ze strony wychowawczej. Czego chcemy tym nauczyć dzieci? Uwielbienia dla pieniądza? Dla przedmiotów materialnych? Tego, że szczęście da się kupić? Tego, że chwilowa radość posiadania to właśnie droga do bycia szczęśliwym? Uwielbienia dla taniego, nowobogackiego blichtru? A może upewnienia ich w tym, że są lepsi, bo dostali więcej pieniędzy i to jest świetny klucz do różnicowania tego kto kim jest? Wiem, że pewnie nikt świadomie nie chce uczyć tego dzieciaków, ale czy właśnie nie tego się uczą?
„Ok, ok” – usłyszę. „Ale co zrobić, skoro inni tak robią i naszemu dziecku będzie przykro?”. Kurcze, serio? Wiecie ile razy mnie było „przykro” z wielu powodów? Naszym dzieciom też jest przykro. Na przykład wtedy, gdy dowiadują się od nas, że nie mogą korzystać z tabletów wtedy kiedy chcą, chociaż część ich kolegów może. Że nie mogą spędzać całego dnia na oglądaniu telewizji. Że nie mogą założyć konta na Facebooku, bo jest od 13 lat. Że nie mogę chodzić spać o północy. Że nie mogą pić – poza drobnymi wyjątkami – coli i innych mocno słodzonych napojów. Że nie mogą grać na konsolach bez ograniczeń. I tak, za każdym razem słyszymy – czasem w złości – o jakichś „lepszych” rodzicach, którzy pozwalają na więcej. Nie, nie jesteśmy tyranami, ale wierzymy w to, że WYCHOWANIE dzieci różni się czymś od ich HODOWANIA.
Ok, mieliśmy łatwiej. Dzieciaki chodzą do szkoły Montessori z naprawdę bardzo mądrymi kapłanami i gronem pedagogicznym, które dbało o to, by pierwsza komunia nie przerodziła się w Święto Mamony. Nie chcę teraz wymądrzać się i pisać, że zrobiliśmy coś lepiej, bo nie o to zupełnie tu chodzi. Chcę powiedzieć rodzicom, którzy jeszcze nie organizowali tej uroczystości dla swoich dzieci, że naprawdę robienie tego bez przepychu jest możliwe. Dlaczego tak bardzo boczymy się na Ojca Rydzyka i jego Maybachy, a sami idziemy tą drogą?
Nie jestem w stanie powiedzieć jaka kwota jest ok, a jaka nie. Nie ma takiej granicy, tak samo jak dla niektórych 7 tysięcy miesięcznie to olbrzymia kwota, dla innych to „na waciki”. Tu nie chodzi jednak tylko o kwoty. Jaki cel ma dawanie dzieciom drogich prezentów? Czy przyczyną jest tylko to, że pierwsza komunia odbywa się raz w życiu?
Przyjęcie po komunii (symptomatyczne jest to, że często to przyjęcie nazywa się komunią, trochę jakby wesele było ważniejsze od ślubu) odbyła się w naszym ogródku. Zaprosiliśmy na nią tylko najbliższą rodzinę, w sumie było nas 15 osób. Gotowaliśmy sami – sałatki były przyrządzone przez Babcie, ja zająłem się grillem. Całość jedzenie zmieściła się w 1000 zł, a było tego i tak za dużo – drugiego dnia, żeby nic nie wyrzucać, urządziłem grilla dla znajomych, trzeciego dnia z resztek zrobiłem pasztet. Stoły, krzesła, obrus i zastawę wypożyczyliśmy, co też nie było zbyt drogie, a oszczędziło mnóstwa roboty na drugi dzień (zabierane jest to brudne i po kłopocie!). Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy mają taką możliwość, bo nie mają ogrodu, ale jeśli ktoś go ma, lub ma w rodzinie ogród, z którego można skorzystać, to jest to świetny pomysł. Tym bardziej, że maj bardzo temu sprzyja.
I teraz najważniejsze – co z prezentami? Mamy w domu dość jasną zasadę, nawet jeśli dziecko uzbiera na coś pieniądze, to nie jest tak, że może kupić sobie co tylko zapragnie. Szczególnie jeśli jest to na przykład konsola do gier. Były takie plany ze strony Franka i pewnie nadal tkwią w jego głowie, ale postanowiliśmy znowu podejść do tego wychowawczo.
Nie pamiętam większości moich prezentów z dzieciństwa. Dostawałem ileś rzeczy, część się psuła, gubiła, nudziła. Pamiętam jednak każdą wyprawę z rodzicami, szczególnie tę dalszą. Może też dlatego, że wcale tych zagranicznych wypraw aż tak dużo nie było? Franek pamięta ciągle wyjazd na Wyspę Kos, choć miał wtedy raptem 3 lata!
Postanowiliśmy więc zorganizować wyprawę inną niż wszystkie. Wyprawę do Asyżu (Franek bardzo się utożsamia ze św Franciszkiem, szczególnie jeśli chodzi o zwierzęta), wyprawę której Franek będzie komendantem. Może wybrać środek lokomocji (już wyprał kampera), będzie mógł też podejmowac mnóstwo decyzji związanych z wyprawą, także na miejscu. Będzie prawdopodobnie prowadził wtedy bloga lub kanał na YouTube, o których oczywiście Was poinformujemy. Liczę bardzo, że będzie to o wiele lepsze wspomnienie, niż elektryczna deskorolka, którą będzie bawił się może rok. Ustalamy jeszcze szczegóły całego wyjazdu, to nie jest też tak, że z pieniędzy które dostał sfinansujemy cały wyjazd (myślę, że wyjdzie to drożej), chcemy by miał też swój budżet na lody i inne atrakcje podczas wyjazdu, ale właśnie w tym kierunku będzie to szło.
Jeszcze raz – nie piszę tego po to, by pysznić się nad tymi, którzy zorganizowali to święto w inny sposób. Jednak nie mogę ukrywać, że krew mnie zalewa gdy widzę jak święto to traktowane jest jako Święto Przepychu i Mamony. Chyba, że robicie to całkiem świadomie i macie w tym ukryty cel. Nasza filozofia życiowa przedkłada ludzi i wydarzenia nad przedmioty i tego chcielibyśmy nauczyć nasze dzieci. Choć wiemy, że nie będzie prosto. I tak, da się tak, nawet przy naszym uwielbieniu dla gadżetów różnej maści.
Nie, to nie jest oczywiście tak, że Boże Narodzenie to dla nas tylko zamyślenie nad narodzinami Jezusa, Wielkanoc to tylko kontemplacja zmartwychwstania, a pierwsza komunia to dyskusje o Eucharystii. Ale rozmach zostawiliśmy na śluby i wesela dzieciaków. Jeśli oczywiście będą tego chciały 🙂
P.S. A więcej o samej organizacji przeczytacie u Marysi