No jestem w stanie emocjonalnego rozwalenia z wiadomych powodów. Siedzę sobie w domu, dzieciaki już śpią. Mary jeszcze w szpitalu z najmłodszą. I tak sobie siedzę i dumam o sprawach małych i wielkich. O tym, że dopiero co się poznaliśmy, że dopiero co ślub, a ja zostałem właśnie głową rodziny wielodzietnej. Ale nie o dzieciach tym razem chciałem pisać. Tylko o nas. O związku. O tym co najważniejsze, bo z tego wszystko się wzięło.

Tak łatwo o tym zapomnieć. Tak łatwo zapomnieć, że tam pod spodem – pod dziećmi, przedszkolem, gonitwą, pracą, codziennością, przeciekającym kranem, wystawieniem worków na śmieci w czwartek, co dwa tygodnie (segregowanych w środę, ale co cztery tygodnie, chyba, że szkło to w czwartek) leży to co najważniejsze. Związek dwóch osób. Miłość. Od tego wszystko się zaczęło.

Chemia mija. Ta pierwotna. Samoistna. To trochę jak taka misja PRACTICE w grze – wszystko jest łatwe i proste, motyle napierdalają z lewej i prawej, nic się nie liczy, seks co 5 minut, śniadanie w łóżku i same głupoty w głowie. A potem nadchodzi rzeczywistość. I nokautuje. Bo taka wersja próbna nie może w końcu trwać wiecznie.

O tym oczywiście się nie mówi. Brudy pierzemy w końcu w domu, jak mówi Pani Dulska. Kiedy ktoś niechcący lub chcący wywlecze to na zewnątrz to burzymy się, bo to burzy nasz sielski obraz. Nasi znajomi się nie kłócą. No tylko na nich popatrz, to niemożliwe. To tylko my. To tylko ja mam tak źle. Najgorzej. Jak ja źle trafiłem, o Boże! Najgorzej. W momencie kłótni wszystko jest przeciez tak hardkorowe, jestem jedyną osobą na świecie, która ma aż tak źle!

***

Na Wachlarzu, o którym już pisałem na drugim blogu, usłyszałem jedno zdanie które dało mi dość mocno do myślenia. Małgosia Szumska opowiadała o swoich dziadkach, którzy pomimo zesłania w dwa różne końce ZSRR nadal się kochali. I po latach znowu mieszkali razem – przez kolejne długie dekady. Podobno po jednym z jej wystąpień podszedł do niej facet, który powiedział: „gdybym usłyszał to wcześniej, nie poddałbym się tak łatwo z moją żoną, a teraz jestem po rozwodzie.”

Poddajemy się, do cholery, jak łatwo się dzisiaj poddajemy. Nasi dziadkowie zapierdalali przez pół kontynentu, by zobaczyć się ze swoją ukochaną, czy ukochanym – przeżywali wojny i zabory, bywali wystawieni na miliony prób. Związek moich Dziadków przetrwał ponad 55 lat, śmierć pierworodnego syna i wiele innych perypetii. A my w pierwszym lepszym momencie twierdzimy, że to już koniec, bo coś nam nie pasuje do jakiejś pieprzonej, wyidealizowanej wizji wszechświata. Nasz partner, czy partnerka wydaje się najgorsza na świecie, bo nie spełniła jakichś tam oczekiwań. Inni na pewno mają lepiej.

Gówno prawda. W domu obok też lecą talerze, też leca pioruny. Też jest kłótnia, też jest foch, też pada o kilka słów za dużo. Poczekaj, ochłoń, przejdź się. Pies jest wtedy idealnym rozwiązaniem. Nie poddawaj się zbyt łatwo. Skąd do cholery myśl, że zasługujesz na kogoś kto będzie znosił CIEBIE jeszcze bardziej? Kim jesteś, żeby tak myśleć?

Poddajemy się tak łatwo dla włąsnej wygodny, bierzemy rozwody, bo coś nam nie pasowało. Zostawiamy dzieciaki w totalnym psychicznym rozpierdolu. Znajoma, rocznik 92, powiedziała mi kiedyś, że była w liceum jedyną osobą z całą rodziną. To tak smutne.

Czasem myślę sobie, że mamy za dobrze. Wyrośliśmy pod tym kątem na pokolenie mięczaków. Poddajemy się zbyt łatwo.

To już nie jest level próbny. Nic nie będzie samo się działo. To wy musicie podtrzymywać ten ogień. Dmuchać w niego i chuchać. Podtrzymywać go. Wychodzić nadal na randki. Kochać się jakby to była pierwsza noc. Starać się jak jasna cholera. A nie wywalać białą flagę przy pierwszej możliwej okazji.

Bo – jakby to naiwnie nie brzmiało – to chyba cud, że ta druga osoba spośród tylu ludzi na świecie wybrała właśnie ciebie, nie? 🙂

Like no other.