Tęsknota przyszła nagle. Pojawiła się znienacka i zaatakowała z całą swoją siłą. Prawdę mówiąc nie miałem zupełnie czasu o niej myśleć, choć od wyjazdu ze Szwajcarii minęły 3 miesiące. Nie miałem czasu zajęty sprawami codziennymi, wkręcony w kierat i cykl rannapobudka/praca/remontdomu.
Poranek zaczyna się teraz o wiele wcześniej – generał Franco budzi nas ok 6, a nawet prawie dwumetrowe łóżko nie pozwala skryć się przed jego porannymi kopniakami w plecy. Tak, tak, zasypia sam, ale w nocy marudzi i prawie zawsze kończy noc między nami. Asertywność o 4 rano spada nam bardzo. No ale nie o nim miało być.
Znajoma spytała ostatnio o adres sklepu w Genewie, więc odpaliłem Google Maps i zerknąłem. I wtedy właśnie całą tęsknota zalała mnie niespodziewanie, patrzyłem na te uliczki tak teraz odległe a jednocześnie tak mi bliskie. Na miasto które było moim domem przez prawie dwa lata i do którego najwyraźniej przyzwyczaiłem się o wiele bardziej niż mi się to wydawało.
Wiedziałem bardzo dobrze, że prędzej czy później zatęsknię, przewidziałem to, ba, nawet opisywałem na tym blogu. Ale to jak próba przygotowania się na tsunami – czekałem z podniesioną głową, potem zupełnie zapomniałem i nagle chlust!
Idealizuję mocno mój pobyt na obczyźnie – to jasne. Po pierwsze zawsze idealizujemy przeszłość, po drugie to nasze ostatnie chwile życia w którym decyzja o wyjściu na miasto mogła być nagła, spontaniczna i zrealizowana w 5 minut. Ba, przecież decyzja o wyjeździe do Włoch mogła być w te 5 minut podjęta 🙂
Po trzecie ja sam – jak pewnie pamiętacie – wiodłem tam żywot człowieka poćciwego zastanawiając się głównie jaką trasą pójść dziś z Denisem i co ugotować na obiad. Czasami jeszcze myślałem nad gramatyką francuską, trawą w ogródku, kolejną planszą w kolejnej grze na PS3 i tym co mówi do mnie sąsiadka. Ech.
Genewa, choć zupełnie mi wcześniej nie znana, wydaje się bardziej swojska – może przez to że jest taka malutka, może dlatego że wszystko tam było takie poukładane. W Warszawie nawet korki są losowe – nigdy nie wiem czy będe wracał z pracy 20 czy 40 minut.
Wbrew pozorom też ze znajomymi było tam lepiej. Tak, narzekałem na brak znajomych, ale trochę chyba teoretyzowałem. Tu mam ich może więcej, ale spotykam się z nimi bardzo rzadko – tam może z musu spotykaliśmy się z tymi którzy byli, za to chyba po prostu częściej. A może to jednak przez remont i Franka?
Tak czy inaczej – męczy mnie ta tęsknota, mieliśmy nawet zamiar polecieć tam na Boże Ciało, zjawić się ni stąd ni z owąd pod domem sąsiadów i zapytać „Ca va?”, i usłyszeć „Bien, et toi?” po czym porozmawiać o czymś zupełnie nieistotnym. Ale bilety drogie strasznie, Franek nieco podziębiony, a znajomi którzy oferują nam nieustannie nocleg u siebie akurat wyjeżdżają. Więc chyba następnym razem. Na pewno następnym razem. Bo tęsknię za tym cholernym krajem świstaków. Choćby to była tylko iluzja. Czasem trzeba mieć jakieś iluzje. A propos – czas w objęcia Morfeusza.