Rodzicielstwo. Tak bardzo chciałbym je umieć, tak bardzo chciałbym znać odpowiedzi na te wszystkie dręczące mnie pytania. Tak bardzo chciałbym być najlepszym Tatą na świecie. I jednocześnie zdaję sobie sprawę jakie to trudne, jak mało zostaje z moich początkowych założeń. Jak trudna to sztuka. A wiem, że będzie coraz trudniej.
Są książki. Jest mnóstwo książek, blogów, filmów, podcastów. Multum teorii. Ale do nich podchodzę z dystansem. Książkę może napisać dziś każdy – to w sumie niewiele trudniejsze od prowadzenia bloga. Pod pewnym kątem nawet łatwiejsze, nie wymaga takiej regularności. Książka sprzeda się jeśli się sprzeda – nie musi być mądra, nie musi być prawdziwa. Musi być chwytliwa. To ta ciemna strona marketingu – dziś robi się wszystko, by produktowy nadać blichtr i splendor, tworzy się wspaniałe skróty, Bardzo Ważne Teorie, ładnie brzmiące nazwy, tylko po to by złapać klienta, by w coś uwierzył. Nie dotyczy to jedynie rodzicielstwa – weźmy choćby diety. Spytaj każdego dobrego dietetyka o część teorii a powie ci dlaczego większość z nich można wyrzucić do kosza. Nikt się jednak tym nie przejmuje, nikt nie sprawdza, w czasach totalnego zabiegania łykamy wszystko na wiarę. Diety popularne dekadę temu są obalane, udowadniana jest ich szkodliwość, choć wcześniej nikt o niej nie mówił.
Podobnie jest z wychowaniem. Nie ma jednej teorii, nie ma słusznej drogi. Często porady wykluczają się nazwajem – coś co głoszone jest jako objawienie w jednym miejscu, gdzie indziej jest potępiane. Ja mam szczególny dystans do nowych teorii – nie rzucam się na nie jak wygłodniały wilk na mięso, nie wierzę w żadną cudowną drogę. Staram się wszystko przepuszczać przez mój zdrowy rozsądek, nie łykać haczyków. Fora pełne są od mam (głównie mam) które po przeczytaniu książki, czy artykułu, nagle stają się gorącymi apologetkami jakiejś metody (która koniecznie musi mieć swoją nazwę, czy skrót). Nie znając jej efektów, nie zastanawiając się. W dobrej wierze rzecz jasna, jednak mimo wszystko wierze. W wierze, że dzięki temu ich dziecko będzie na pewno mądrzejsze, sprytniejsze, lepiej poradzi sobie w życiu. Czasem mam wrażenie, że niektóre z nich cały swój wolny czas, który dostają na urlopie macierzyńskim, spędzają na głoszeniu Bardzo Ważnych Teorii. BWT. Albo teorii Duperchwanza, Messerschmidta, czy kogoś innego. (Jednocześnie często negując dotychczasowe dokonania nauki, choćby medycyny, ale to inny, Sami Wiecie Jaki Temat).
Ale ja nie o tych teoriach w sumie chciałem dziś pisać. Bo ja je część z nich znam, czytam, filtruję, zastanawiam się, próbuję stosować. Uczę się, nie jestem pedagogiem ani psychologiem. Wiem to co udało mi się wymyślić, staram się jak zwykle znaleźć złoty środek pomiędzy „Kiedyś Było Lepiej Wychowaliśmy Się Na Trzepaku” a „Super Nowoczesna Teoria Dobierania Jedzenia Dla Dziecka Pod Kolor Ubranka”. Ale jest jeden element, który mi przeszkadza. Który niweczy wszystkie plany, wszystkie teorie, choćby były nie wiem jak wspaniałe.
Ja
Tak, ja. Ja i moja niedoskonałość. I choć zdaję sobie z niej sprawę, wiem, że nie można być rodzicem doskonałym, ba, doskonale zdajemy sobie sprawę, że oprócz bycia rodzicami, jesteśmy para i potrzebujemy siebie, chociaż nie dajemy naszym potrzebom zawsze zejść na drugi plan, to… wiem, że często bywam najsłabszym ogniwem tego łańcucha.
Choćby wtedy, gdy jestem zły. A bywam przecież zły. Często. Jestem cholerykiem i nawet w moim dość poukładanym i spokojnym życiu zdarzają się momenty kiedy po prostu wybucham. I ta złość okazywana w stosunku do dziecka, ten krzyk, nawet – nie oszukujmy się – chęć przyłożenia w dupsko (choć się przed nią skutecznie bronię) nie ma nic NA CELU. Ma PRZYCZYNĘ, ale jest bezcelowa. Ale ja nie myślę wtedy o celu, przecież jestem zły. Przecież jestem wściekły. Często z zupełnie innego powodu – bo ktoś rozsierdził mnie w internecie, bo coś nie wyszło w pracy, bo wstałem lewą nogą, bo mam kaca, bo boli mnie głowa, bo rozsadza mi zatoki, bo się nie wyspałem, bo jestem głodny, bo, bo, bo. I na cholerę mi wtedy te wszystkie Super Mądre Teorie, skoro po prostu zachowuję się jak troglodyta?
Tak fajnie io tym czytać, tak fajnie o tym pisać. Że trzeba cieszyć się razem z dzieckiem. Nie bagatelizować jego problemów. Pozwolić robić wszystko w swoim tempie. Ale przecież się spieszę, bo praca, bo obiad, bo spotkanie, bo cośtam. Więc krzyczę, więc popędzam, więc przelewam swoją złość.
Albo konsekwencja. To tak pięknie brzmi – bądź konsekwentny. Ale jak mam być konsekwentny, skoro nawet w moim własnym życiu czesto mi nie wychodzi? Chciałbym, bardzo chciałbym pamiętać o zasadach, które ustalam, regularnie ich pilnować. Ale nie mogę. Zapominam. Nie chce mi się. Nie potrafię.
I w końcu stosunki z rodzicami. Rany, jak to na nas przechodzi. Choć moja relacja z Tatą nie byłą nigdy zła, to bywała trudna, jak to często jest. Byłem kłótliwy i chciałem mieć własne zdanie, automatycznie przenoszę to na swojego syna. Gdzieś tam podświadomie chcę z nim czasem wygrać, choć to głupie i bezsensowne, bo on przecież jest dzieckiem. Widzę też w nim swoje wady, te których w sobie nienawidzę i tak bardzo chcę, by ich nie miał, tak bardzo chcę go przed nimi uchronić, tak bardzo mnie złoszczą, że nie mogę się czasem powstrzymać.
Jestem tylko człowiekiem. I choć wiem, że nigdy nie będę doskonały, to staram się patrzeć na te chwile mojej słabości i wyciągać z nich wnioski. Nie być najsłabszym ogniwem tego łańcucha. Bo jakby mocne nie były ogniwa teorii wychowawczych, łańcuch pęknie jeśli ja będe najsłabszym ogniwem.
Boże, dodaj mi sił.