Taką oto teorię usłyszałem gdzieś, kiedyś od kogoś lub usłyszał ją ktoś od kogoś kiedyś, nie chcę pisać dokładniej, bo zaraz zaczną się podejrzenia różne, a to przecież niczemu nie służy. Fakt faktem, że do mnie dotarła i rozśmieszyła mnie, bo „końców” w życiu miałem już kilka. Miało się „skończyć” po wprowadzeniu się dziewczyny do mnie, później po zaręcznych, po skończeniu 30tki, później po ślubie (rzecz jasna!). Nasza mobilność miała skończyć się po kupieniu psa. No i po urodzeniu się dziecka miało się skończyć zupełnie wszystko. Ale ja chyba inny jestem. Bo u mnie za każdym razem wszystko się zaczynało.
Tak było też z dzieckiem. Oczywiście razy sto.
Przyznam się Wam szczerze, że ostatnimi czasy upływ życia zaczął mnie mocno przerażać. Powiedziane mi kiedyś przez mojego Tatę zdanie, że czas w życiu płynie coraz szybciej, było ze wszechmiar prawdziwe. Lata mijały mi coraz szybciej, sylwestry nakładały się na siebie, a wszystko zaczęło zlewać się ze sobą niczym impresjonistyczny widok widziany z okna pociągu. O ile lata 90te byłem w stanie odróżnić (i jestem nadal), o tyle „noughties” doszczętnie mi się zlewają. I kiedy już byłem tak bardzo rozpędzony, że nie wiedziałem co się dzieje, pociąg zahamował.
Często przychodząc do domu z pracy zastanawiałem się nad sensem życia. Moje nieustanne rozważania nad tym, że spędzamy większość życia w pracy i zostaje nam jedynie kilka godzin Życia przez duże „ż” (sorry, I work to live) nakładały się na rozważania o sensie życia. No bo co – powrót, zjeść coś, potem można coś porobić. Może impreza, może film, może rower. Za chwilę wieczór, sen, później to samo. Brakowało mi czegoś. Pomimo wyjazdów na Kanary, do Włoch, Turcji i innych wojaży których mieliśmy pełno w ciągu ostatnich lat.
Pojawienie się dziecka to czasowstrzymywacz. Szczerze mówiąc zeszły grudzień – choć nie minął od niego jeszce rok – wydaje mi się tak odległy jak to tylko możliwe. A to co działo się przed nim to zupełnie inna epoka.
Pewnie ma na to wpływ fakt, że pierwsze miesiące przy dziecku to rzeczywiście walka o każdą wolną minutę dla siebie, to próba sił, test na egoizm i wiele innych tego typu rzeczy. Później też lekko nie jest.
Druga rzecz to zupełnie inna skala czasu. Jak pisałem zlewały mi się w całość miesiące, tygodni nawet nie zauważałem. Teraz każdy tydzień to coś nowego. Franek z tego tygodnia jest zupełnie innym Frankiem niż ten tydzień temu. Szybciej raczkuje, zauważa zajączki puszczane na ścianie, boi się odkurzacza i suszarki (ha, a kiedyś tak ją kochał 🙂
Jakby banalnie to nie brzmiało – moje życie nabrało sensu. To juz nie pierwsza moja konstatacja w tym zakresie – jak wcześniej pisałem dziecko to najbardziej niesamowita rzecz jaka mi się przytrafiła, a jednocześnie coś na tyle banalnego i zwyczajnego dla społeczeństwa… Dzieci są, były i będą.
Ale do ad remu. Franek zatrzymał nam czas. I jestem mu za to bardzo wdzięczny. No tak ale co z końcem wolnego czasu? Bzdura.
Owszem, jeśli ktoś do tej pory spędzał czas w sposób totalnie hedonistyczny, myśląc tylko i wyłącznie o sobie, oddając się chwilowym uciechom i nie myśląc zupełnie o niczym innym, to pewnie urodzenie się dziecka byłoby dla niego szokiem. Ja w sumie dziecka bym mu nie polecał, bo biedne by było. On też.
My stałymi bywalcami klubów nigdy nie bywaliśmy. Owszem, możemy nadal wyskoczyć sobie do klubu, do kina, do restauracji, czy w każde inne miejsce. Wystarczy zadzwonić po babcię, albo umówić opiekunkę. Problem z głowy.
Wyjechać można też razem. W góry, do sklepu, na działkę czy gdziekolwiek indziej. Skoro Marta z Maćkiem wzięli Emila na rejs, to w czym problem? Wszystko jest kwestią podejścia.
Żeby nie być gołosłownym muszę przyznać, że myślimy już o drugim dziecku. W planach są trzy, choć różnie to może być 🙂 Nie, jeszcze nie teraz. Niech Franek się trochę usamodzielni, może za rok. Gdyby posiadanie jego było az takie straszne, pewnie w ogóle o tym byśmy nie myśleli.
No cóż, nie będe też ukrywał że jesteśmy zmęczeni. Bardzo. Dziecko mimo wszystko męczy (ale chodzenie po górach też męczy, a ciągle to robimy 🙂 a my mamy jeszcze do tego remont. Kończy się on już niedługo – mam nadzieję. Zostały detale. Ale przedtem urlop. Już za kilka dni, w czwartek. Tak, wracamy na nasze ukochane Wyspy Kanaryjskie, ale ty razem na Teneryfę, tam jeszcze nie byliśmy. Cena dobra, ciepło, praktycznie tam nie pada (dlatego odpadła Madera), i jest to jednak Europa. Do Egiptu jakoś z Franolem jeszcze jechac nie chcemy…
Pozdrawiam więc na koniec tej nieco chaotycznej notki wszystkich rodziców – tych świeżych i tych z doświadczeniem, a także tych którzy myślą, że „dziecko to koniec”. W sumie to prawda. Dziecko to koniec nudów. Ja nie mogę się już doczekać tego, gdy będe Frankowi tłumaczył zawiłości świata, gdy będę razem z nim mógł korzystać z placu zabaw i bawić się zabawkami. No właśnie. Dziecko oprócz zatrzymywania czasu i testowania naszego wewnętrznego egoizmu daje nam jeszcze jedno – możliwość przeżywania dziecinnych przygód jeszcze raz. A to – BEZCENNE. I na to czekam 🙂 Tylko cii.