O głupim Jasiu
Pamiętam z dzieciństwa bajkę o głupim Jasiu. Było ich pewnie kilka, ale ta najbardziej utkwiła mi w pamięci. Wracała kilkukrotnie przypominając przy okazji to co zawsze mówiła polonistka „Górecki, pamiętaj, bajka musi mieć morał”. Ta ma. Wyraźny.
W bajce tej, wspomniany bohater co chwilę idzie do wsi po COŚ. I starannie się do tego przygotowuje. Niestety zdobyte wczesniej doświadczenie wcale nie pomaga mu w kolejnej sprawie. Otóż najpierw idzie po krowę, ale zapomina wziąć ze sobą sznurka. Nie ma na czym jej przyprowadzić, więc wraca z pustymi rękoma. Potem idzie po wodę. Ale nieświadomy tego że trzeba wziąć wiadro, niesie ze sobą sznurek. Ten w tym przypadku na nic się nie przydaje. Następnym razem bierze więc wiadro. Ale wiadro jest już zupełnie niepotrzebne bo idzie załatwić coś zupełnie innego…
Pamiętam dobrze gdy dobrych kilka lat temu zaczynałem się zastanawiać nad tym, jak ma wyglądać moje mieszkanie, jeszcze na Seledynowej. Nie miałem zupełnie pojęcia jak, bo kompletnę nowością było dla mnie mieszkanie w więcej niż jednym pokoju. Owszem, od czasu gdy rodzice wyprowadzili się do Otwocka (a nastąpiło to finalnie jeszcze ze 2 lata wcześniej), mieszkałem już na pierwszym piętrze Seledynowej i miałem całe piętro do dyspozycji, ale tak na prawdę nadal korzystałem z jednego pokoju. Mieszkanie w jednym pokoju ma swój urok. Przychodzisz do domu, wies gdzie się podziać, znasz swoje terytorium. I przede wszystkim jest mniej sprzatania 🙂
Planowanie całego piętra było dla mnie wyzwaniem. Przede wszystkim funkcjonalnym. Zastanawiałem się który pokój jest właściwie najważniejszy, jak je ułożyć, jak wszystko dograć – tak, aby było to rzeczywiście wygodne i praktyczne. I zaplanowałem – duży kuchniosalon i jeszcze jeden salon. W końcu gdy robi się imprezy musi być to bardzo praktyczne.
I pewnie jest. Tylko my nie robiliśmy już aż tylu imprez. Życie dwóch dorosłych osób w domu wygląda zupełnie inaczej, a ja nie mogłem mieć o tym bladego pojęcia. Dlatego nagle uświadomiliśmy sobie, że brakuje nam iluś rzeczy, że w mieszkaniu tym nie ma nawet jak zorganizowac kącika dla Franka. Obiecaliśmy sobie poprawę.
W Szwajcarii nie mieliśmy dużego wyboru. Duży salon z kuchnią, dwa pokoje na górze. Urządziliśmy mieszkanko całkiem sprawnie – ja miałem na to mnóstwo czasu a także mnóstwo przemyśleń na przyszłość.
Te przemyślenia wdrożyłem w naszym nowym domu. A więc przede wszystkim łazienka na tym piętrze co sypialnia (koniec ganiania na dół w środku nocy), wygodna kanapa ustawiona przodem do telewizora, rzutnik, mały ogródek w którym będzie można sobie usiąść. Kompletnie olałem też rady mojego Taty mówiącego mi o tym, że czasem potrzeba miejsca w domu gdzie można się odizolować („Tato, ja nie chcę się izolować, ja chcę być z rodziną!”).
A potem przyszła rzeczywistość. I okazało się, że niesiony przeze mnie „sznurek” potrzebny w poprzedniej sytuacji nie do końca pasuje do obecnej. Oczywiście nie jest tak źle, ale…
O kupionym przeze mnie sprzęcie muzycznym i oglądaniu filmów mogę zapomnieć. Całe szczęście nie kupiliśmy jeszcze rzutnika bo wisiałby na suficie jak wielki finansowy wyrzut sumienia. W obecnym fragmencie rzeczywistości po prostu nie mamy czasu oglądać filmów… Zupełnie. To nie Genewa gdzie moim jedynym dylematem było to czy film obejrzeć już teraz, czy poczekać az Mary wróci z pracy. O planie dnia zaraz opowiem…
Do ogródka wyjść też nie mam kiedy. Franek nadal potrzebuje opieki / zabawy i nawet kiedy bawi się z Marysią, a ja chcę coś napisać (choćby an bloga) to co chwilę jestem do czegoś potrzebny. Życie.
Czasami wręcz żałuję, że nie mam tego miejsca w którym mógłbym się zamknąć, odizolować, włączyć muzykę (a muzyka gra przede wszystkim w salonie – a tam przecież akurat leci „Majka” :]). Znowu nie posłuchałem się Taty, a On znowu miał rację…
Oczywiście nie jest aż tak źle. Z domu jesteśmy zadowoleni, nawte bardzo, a wszelkie niedociągnięci jakoś tam wygładzimy. Tylko ile można gładzić? :] Za chwilę minie pół roku od początku remontu, a my jesteśmy wykończeni.
Wstajemy rano. Dość rano. Mary raniej ode mnie. Tzn tak jest gdy korzystamy z opiekunki lub gdy Frankiem opiekuje się np moja Mama. W innych przypadkach które przez wakacje zdarzały się o wiele częściej, o 5 rano wstawać nie musieliśmy. Od lipca jest u nas Aśka – siostra Marysi, która pisze pracę magisterską i opiekuje się Frankiem. Pełna symbioza 🙂 Jest praktycznie 24h na dobę (choć teoretycznie tylko do 17 i bez weekendów), wstanie w nocu jak trzeba, ewentualnie przedłużając sobie później pobudkę (wszystko jest dobre gdy pisze się prace dyplomową! :D).
To samo gdy przyjeżdżają do nas i śpią tu, rodzice Mary.
Mary tak czy inaczej chodzi do pracy na 7.30. Wstaje o 6.30, wyjmuje Franka z łóżka (od jakiegoś miesiąca nie musi iść już do nas do łóżka o 4 rano – sukces!), karmi go (kiedy nie ma nikogo innego to ja lecę na dół – w stanie zombidalnym – zrobić mu mleko). Jeszcze niedawno Franek leżał u nas w łóżku, teraz gdy zamienił się w rtęć – trzeba go już non stop pilnować. Zresztą te ranne godziny zabawy z nim sa najfajniejsze – ma wtedy najwięcej życi w sobie 🙂
Ja wstaję nieco później, do pracy jeżdżę na 9. Mary zabiera samochód, więc do niedawna zostawał mi tylko autobus. Zmieniło się to od czasu kiedy kupiłem skuter (więcej o tym tu) więc mogę wyjść nawet o 8.40. Aha, nawet nie wiem czy zdążyłem napisac o tym że zmieniłem pracę.
Mary wraca po 16, ja po 17. Wtedy oczywiście czas dla Franka. A co u niego? Wporzo 🙂 O tym tez będzie osobna notka, bo nigdy bym nie skończył. O domu też napiszę, obiecuję 🙂 Postanowiłem ostatnio odkurzyć wszystkie swoje blogi.
Franek kąpie się około 18.30, później butla i około 19-19.30 zazwyczaj (powtarzam ZAZWYCZAJ) zasypia 🙂 Wtedy jest czas dla na… eee. Dla domu oczywiście. Jest jeszcze czas żeby podjechać do Obi, żeby coś przykręcić, posprzatać, ogarnąć. Nie mówiąc o weekendach, kiedy cały dzień można przykręcać, skręcać i dokręcać. Bueh. Ile można…
Łakniemy urlopu. Bardzo. Jak podczas tych wszystkich wspaniałych wyjazdów które przypominają o sobie bezlitośnie po prawej stronie bloga – Kanary, Turcja, Capo Verde, Francja, Włochy… Jeszcze tylko miesiąc. Niecały. Lecimy znowu na Kanary, ale tym razem na Teneryfę. W końcu odgrażaliśmy się, że zobaczymy wszyskie Wyspy Kanaryjskie, a widzieliśmy tylko Lanzarote i Fuerteventurę.
Kończę. I obiecuję – nie po raz pierwszy – że będe pisał częściej. Komentować pewnie jak zwykle będziecie mało, ale teraz trochę „lajkujecie” to i widzę że jednak czytacie 🙂 Pozdrawki.