Nie zamieniłbym mojej trójki na nic w świecie. I nie chodzi oczywiście o to, że teraz gdy znam każde z moich dzieci nie wyobrażam sobie życia bez któregokolwiek z nich. Chodzi też o to, że trójka to całkiem fajna liczba. To trzy zupełnie różne relacje, to nawiązywanie sojuszy, to zajmowanie się sobą nawzajem. I rzeczywiście – wbrew temu, co myślą niektórzy – to często raczej zdjęcie nam z głowy wielu obowiązków niż ich dorzucenie. Nie jest rzecz jasna zawsze kolorowo, ale przecież nigdy nie jest tak, że wszystko wygląda gładko jak w Klanie.
Ale ostatnio uświadomiłem sobie jedną rzecz. Rzecz, która tak bardzo mnie uderzyła, że liczyłem ją kilka razy przypominając sobie podstawy kombinatoryki i za każdym razem niedowierzając temu co widzę. Wiecie ile jest relacji między dwoma osobami w rodzinie 2+3?
Dziesięć. Dziesięć różnych relacji, dziesięć powiązań międzyludzkich pod jednym dachem.
To całkiem normalne, że przy większej ilości dzieciaków pewne sprawy po prostu umykają. Jak bardzo nie wielbiłbym Heleny (a wydaje mi się, że jest to poza jakąkolwiek skalą), to widzę, że ilość zdjęć, które robiłem w ciągu pierwszych kilku lat Frankowi jest o rząd większa. Może znudziło mi się zrobienie zdjęć jako takich, choć bardziej prawdopodobne jest to, że muszę teraz podzielić swoją uwagę pomiędzy więcej dzieciaków. Oraz obserwować relacje między nimi. A im starsi będą, tym bardziej tej uwagi będą wymagać. Jeśli nie samej uwagi to kontaktu, bo tego nigdy nie zamierzam stracić – źle to się kończy.
Pisałem nie raz, że dbamy – dla dobra związku, a co za tym idzie dla dobra całej rodziny – o to by spędzać czasem wieczory bez dzieci. W restauracji, kinie, a także na wakacjach – co jakiś czas organizujemy sobie wyjazdy bez dzieci. Dochodzi do nas coraz bardziej, że oprócz naszej relacji, warto czasem wyjąć z tego gąszczu relacji z dzieciakami jedną z nich – po to by się jej przyjrzeć, by się nią zająć, by ją nieco podrasować. Jedną. Ja i Franek. Ja i Lila. Ja i Hela.
Weekend był doskonałą okazją ku temu – Lila pojechała z gromadą zuchową na zlot hufca, Mary zabrała Helenę na festiwal do Krakowa, a ja zostałem sam z Frankiem. Relacja ojca z synem jest bardzo ważna, choć także trudna. Rozpieszczanie dziewczyn idzie mi o wiele łatwiej, w synu automatycznie widzę siebie i swoją relację z moim ojcem, która choć była (i jest) całkiem dobra, to miała wiele kryzysów, czy słabszych punktów. Widzę siebie, widzę swoje wady, których automatycznie chciabym mu oszczędzić.
Rozmawiam. Staram się rozmawiać jak najwięcej. Poświęcając mój czas, czy chęci robienia czegokolwiek innego. Wiem, że jeśli teraz nie nauczę się z nim rozmawiać, to nie zdążę się obejrzeć, a będzie za późno. Za późno, by nauczyć go mówić do mnie o swoich problemach, których przecież będzie w wieku nastoletnim naprawdę dużo. O niepokojących rzeczach wokół, które mogą przerodzić się w coś złego, jeśli zostawi się je samopas.
To cholernie trudna ekwilibrystyka – by być na tyle blisko, aby wzbudzać zaufanie, aby chciał się otwierać, ale jednocześnie nie stać się kumplem, bo to zupełnie nie moja rola. By zachować autorytet i możliwość wydania poleceń wtedy gdy jest to konieczne (a przecież jest czasem konieczne), by wychować (a nie hodować i zostawiac samopas).
Bycie sam na sam z jednym z dzieciaków to także pokazanie im, że są chwile, kiedy mają mnie tylko dla siebie. Kiedy nikt nam nie przeszkodzi, kiedy nikt mnie nie zabierze, kiedy nikt nie przyjdzie ze swoimi problemami. Jesteśmy tylko we dwójkę.
Rozmawiam. Wypijam magiczny płyn Alicji z Krainy Czarów i próbuję zrozumieć Wielkie Problemy Małych Ludzi. Bo my już dawno zapomnieliśmy o tym, że choć dziś spora część tych problemów jest śmieszna, to kiedyś także dla nas były potworami nie do pokonania. Nie bagatelizuję, nie zbywam, staram się nie ironizować i nie zamieniać w żart, bo przecież to także może boleć i to bardzo. Pamiętam te wszystkie niby żartobliwe uwagi różnych przyszywanych wujków i cioć, które kąsały mnie w wielu dziecięcym i nastoletnim. Rzucane przecież nie ze złośliwości, czy chęci dogryzienia. Jednak zupełnie nieśmieszne, bo dotykające rzeczy, które były dla mnie niesamowicie ważne.
Poszliśmy więc, korzystajac z upału, na basen i był to Tylko Nasz Basen. Nie licząc tych wszystkich ludzi wokół, ale oni się nie liczyli. Potem graliśmy w planszówkę i mogłem grać tyle ile potrzeba, bo przecież nikt inny nie mógł mnie zawołać.
Pamiętam dni spędzone tylko z Lilą, lub tylko z Helą – choć przecież znamy je dobrze, okazywało się, że gdy ma nas tylko dla siebie, uczymy się o sobie więcej niż kiedykolwiek indziej.
Nie zamieniłbym naszego wielodzietnego modelu na żaden inny. Zdaję sobie sprawę, że jedynaki mają rodziców na wyłączność, i dla ich rodziców to co piszę nie jest nowością. Ale ja nie chciałbym rezygnować z ich wspólnego dorastania wychowywania się i posiadania siebie nawzajem. Chcę jednak co jakiś czas wyławiać pojedyncze relacje, dmuchać na nie, przyglądać się im i je naprawiać jeśli będzie to tylko konieczne i możliwe.
I tym z Was, którzy mają więcej dzieci, polecam to samo.