• 22 stycznia, 2016
  • Michał Górecki
  • 2

To nie jest tak, że zupełnie nie lubię zimy. Lubię chrzęst śniegu pod stopami gdzieś w Tatrach i okolicy. Zapach mroźnego powietrza przywodzi mi na myśl zimowisko w Murzasichlu, jakiś kulig, jakieś kiełbaski. Sanki u Babci, zmarznięte nogi, które Babcia wkładała nam do piekarnika swojej węglowej kuchni, oczywiście tylko delikatnie nagrzanego. Nogi w piekarniku – to było coś niesamowitego! Śnieg, który spadał mi na nos kiedy Dziadek potrząsał sosną w lesie. W ogóle śnieg w lesie – a wychowałem się w dużej mierze w otwockich lasach – to zawsze było coś fajnego. I bałwan. I śnieżki. I sanki. I w końcu narty, na których nie byłem od dawna – nie pałam do nich jakąś wielką i bezwarunkową miłością, ale swego czasu jeździłem sporo, a nawet na jakichś obozach w slalomach startowałem.

Ale mimo tego zima nie jest zupełnie moją porą roku. Bo jestem ciepłolubny. Bo mimo wszystko gdy porównam te nieliczne momenty kiedy zima mnie niesamowicie radowała, kiedy porównam je z pełną słońca wiosną, z gorącym latem, czy mieniącą się wszystkimi kolorami jesienią, to przegrywa ona z kretesem. Tym bardziej, że nie oszukujmy się – nie mówimy o górskiej zimie. Ta niech będzie, niech maluje ikony na oknach górskich schronisk. To jest piękne i piękne pozostanie – ma swój urok zastanawianie się, czy buty są dobrze zaimpregnowane, czy za stuptuty nie dostanie się za dużo śniegu. Ma urok herbata z termosu i przebijanie szlaku po puchu. (Choć prawdę mówiąc nie wiem dlaczego miałbym nie kochać gór latem, kiedy idę ubrany o wiele lżej i mogę zmieniać plany w każdej właściwie chwili.)

Ale nasza zima wygląda w praktyce inaczej. Poza tymi nielicznymi chwilami kiedy lepimy bałwana lub wychodzimy z dzieciakami na sanki, to brudna miejska plucha, to odgarnianie śniegu przed domem, czy ekspedycje. Po wszystko. Po bułki. Po masło. Po cukier. to opuszczanie jednego schronienia po to, by jak najszybciej dotrzeć do drugiego. Z punktu A do punku B. Nie tracąc przy tym zbyt dużo energii. To czekanie na przystanku na autobus i modlenie się, by miał włączone ogrzewanie. To skrobanie szyb i czekanie aż nagrzeje się kierownica – chyba, że masz podgrzewaną.

Zima pomimo swego karnawału to zazwyczaj okres śmierci życia towarzyskiego. Wracam gdy ciemno, odliczam godziny, siadam do herbaty lub grzańca. Miasto nie jest moim przyjacielem, miasto jest przeszkodą do pokonania. Byle szybciej. Byle sprawniej.

Nie potrzebuję wyzwań zimy. W ogóle nie muszę ich przed sobą specjalnie stawiać. Wolę letnie rozleniwienie. Tym bardziej, że te zimowe wyzwania to zazwyczaj co innego. To zapinanie po szyję dzieci, to sprawdzanie pogody – czy dziś rajstopy, czy może spodnie od kombinezonu, czy może cieplejsza czapka. To transportowanie ich do samochodu i rozbieranie w środku przed dłuższa podróżą, żeby się nie zgrzały. I rozbieranie za chwilę, bo jednak siku. To ubieranie na stacji benzynowej na siku, albo „dobra, blisko, dam rade, owinę swoją kurtką”. To w końcu wynoszenie śpiących ciał do domu i rozbieranie ich na kanapie z tych wszystkich warstw, tak aby specjalnie nie obudzić, bo będzie krzyk.

Chciałbym ciepło, nic nie poradzę. Kocham ciepło, kocham południe Europy. Mógłbym przelecieć się na narty gdzieś w góry i szybko wrócić. Kocham siedzieć w słońcu i zajadać oliwki ze świeżo złowioną rybą. Miasto staje się moim przyjacielem – idę przez nie późnym wieczorem, dopiero się ściemnia. Dzieciaki już śpią, zostały z babcią. Wychodzimy bez ubierania się, wkładam trampki i nie zastanawiam się nad tym ile jest stopni. Ile kilometrów i minut do celu.

Zimo, nie chcesz przychodzić ostatnio wtedy kiedy jesteś potrzebna, czyli na święta. Wleczesz sie potem jeszcze przez cały marzec, a i majówka jakaś taka zimna. Odpuść. Przyjdź na święta i wróć sobie w góry.

Pozdrawiam, zmarźlak.