3. Poród
Kiedy zaczął się poród postanowiłam nie jechać od razu do szpitala, bo po pierwsze bałam się, że mnie odeślą do domu i będę tak co godzinę krążyć z domu do szpitala i z powrotem, a po drugie (i co straszniejsze) bałam się, że jak mnie jednak nie odeślą to mnie podłączą do KTG, kroplówki, wbiją mi rurę w kręgosłup i będę przez 5 godzin unieruchomiona na niewygodnym łóżku. Poszłam sobie na krótki spacerek (3km), (Michał: ja wiem że małżonka moja ma tendencję do zapominania o mnie ale na spacer poszedłem też JA w dodatku bez czapki myśląc że to tylko wokoło domu – mróz minus 20, a moja fryzura wyjątkowo mnie nie chroni. Masakra!) odkurzyłam dom i radośnie rzuciłam do małżonka, że czas mi się kończy.
Przy pierwszym porodzie pojechałam do szpitala jak tylko zaczęły się regularne skurcze, żeby jak najszybciej mnie znieczulili, bo wydawało mi się, że mnie boli. Wtedy jeszcze nie byłam świadoma, że o prawdziwym bólu to ja nie mam zielonego pojęcia. Tym razem wiedząc, że najprawdopodobniej i tak umrę z bólu przy porodzie stwierdziłam, że skupianie się na innych czynnościach odsunie moje myśli od bólu i będzie on bardziej znośny. Jak się okazało to działa 🙂
Po dotarciu do szpitala Bródnowskiego (godz. 12:30) i przyjęciu mnie na Izbę Przyjęć (godz 12:35) doszłam do wniosku, że czasu mam jeszcze mnóstwo (biorąc pod uwagę mój wcześniejszy poród liczyłam na 4-6h na porodówce). Przebrałam się więc radośnie w koszulę i razem z panią salową wbiegłam sobie po schodach na I piętro, gdzie mieści się blok porodowy. Akurat jedna sala była wolna, więc mnie tam ładnie położyli (godz. 12:50). Chcąc się zabezpieczyć na przyszłość zagadnęłam położną o znieczulenie. Powiedziała, że oczywiście nie ma żadnego problemu, tylko najpierw musi mnie zbadać a potem przyjdzie anestezjolog (kocham szpitale z bezpłatnym znieczuleniem na życzenie pacjentki).
Anestezjologa nawet nie zobaczyłam, a badanie zakończyło się krótkim: „Pani już rodzi”. Ponieważ ja NIE CHCIAŁAM rodzić to wymusiłam na położnej obietnice, że jakbym jednak jeszcze nie urodziła to zawoła anestezjologa. Okazało się, że położna zna się na porodach lepiej niż ja, bo po chwili (godz. 13:15) Lila już była po drugiej stronie brzucha.
Potem jak sobie leżeliśmy przez 2h na sali porodowej to przychodzili różni lekarze i położne popatrzeć sobie jak wygląda kobieta, która uwinęła się w 25min. Biorąc pod uwagę, że większość rodzących spędza na porodówce co najmniej kilka godzin to ja faktycznie musiałam być jakimś ciekawym okazem. Nie wspominając nic o fakcie, że na takiej rodzącej jak ja to mają wysoki ROI (NFZ za każdy poród SN płaci tyle samo, a ja sale zajmowałam tylko przez 2h25min). Mając nie najlepsze wspomnienia z porodu w Genewie, musze przyznać, że położna ze Szpitala Bródnowskiego była absolutnie cudowna – nie tylko miła i empatyczna, ale bardzo profesjonalna. Myślę, że nawiązanie kontaktu z osobą umierającą z bólu łatwe nie jest, a ona nie tylko nawiązała ze mną kontakt, ale zmusiła mnie do współpracy, i to do takiej współpracy, która po kilku minutach zaowocowała udanym porodem bez jakichkolwiek komplikacji.
Poród w Szwajcarii wyglądał nieco inaczej. Jak tylko postanowiliśmy pojechać do szpitala, to poinformowaliśmy o tym klinikę, tak żeby mieli czas wszystko dla nas przygotować. W klinice nie było Izby Przyjęć – po przyjechaniu do kliniki położna zaprowadziła nas do szatni (takiej jak w szkole) gdzie miałam się przebrać w szpitalną piżamę i zostawić swoje rzeczy. Potem położna zaprowadziła nas do pojedynczej sali porodowej o wielkości ok. 50m2, gdzie znajdowało się łóżko dla mnie, wielki fotel dla męża, wanna, telewizor i mnóstwo maszyn, które robią ping.
Pierwszym zdaniem wypowiedzianym przez położną było: „Jeśli będzie Pani chciała dostać znieczulenie to proszę powiedzieć.” Oczywiście powiedziałam od razu Anestezjolog zjawił się na sali w ciągu 5 minut, zrobił krótki wywiad po czym w zupełnie bezbolesny sposób wsadził mi rurkę w kręgosłup, wstrzyknął tam płyn o cudownym działaniu i zostawił położnej 4 dodatkowe strzykawki ze znieczuleniem Było super do momentu, w którym nastąpiła zmiana położnych – niestety trafiła nam się introwertyczna położna, która nic nie mówiła i raczej niczym się nie przejmowała. Przerażona porodem i brakiem kontaktu z położną odmówiłam rodzenia do czasu aż przyjedzie mój lekarz Gdy pod koniec porodu pojawiły się komplikacje lekarz informował nas o tym co się dzieje, i pozwolił nam (a właściwie Michałowi) podjąć decyzje co do dalszych działań. Więcej z porodu nie pamiętam, bo przez większość czasu byłam raczej mało przytomna i bardziej skupiałam się na godnej śmierci niż rodzeniu potomka
4. Pobyt na oddziale położniczym
Po odleżeniu 2h na bloku porodowym przewieziono mnie i Lilę na oddział położniczy i położono w 5-osobowej sali bez łazienki. W sali oprócz mnie były tylko 2 dziewczyny, no i dostałam łóżko pod oknem z szafką, lampką i gniazdkiem czyli full wypas. Trochę byłam zła, że toaleta i prysznic są w sali obok, ale bardzo szybko zrozumiałam, że lepiej jest jednak bez łazienki, bo jak się ma salę z łazienką, to cały czas do sali ktoś wchodzi Nie żałuję, że nie trafiła mi się sala pojedyncza, bo umarłabym z nudów gdybym miała kilka dni spędzić w odosobnieniu. Na takiej sali 5-osobowej zawsze się coś dzieje i można poznać ciekawych ludzi 🙂
Oczywiście warunki sanitarne dla młodych mam nie są najbardziej komfortowe – łazienki są raczej skromne i małe, łóżka skrzypią i mają pewnie z 30lat, pościel bywa dziurawa, ale oprócz tego jest bardzo czysto (salowe sprzątają dwa razy dziennie). Warunki dla noworodków są dużo lepsze – łóżeczka (my je nazywamy mydelniczkami) dokładnie takie same jak w Szwajcarii, w każdym pokoju jest nowiutkie stanowisko do pielęgnacji niemowląt z wanienka, przewijakiem i lampami do ogrzewania przewijanego noworodka (takie same jak w Szwajcarii). Jedyny minus to opieka pielęgniarek i położnych – szczególnie dla kobiet, które albo miały trudny poród i ciężko im się zajmować dzieckiem, albo dla takich, które nie wiedzą jak przewijać, kąpać i karmić dziecko. Jeśli któraś z mam czegoś potrzebowała, to sama musiała pójść i prosić o pomoc.
W Szwajcarii położne i pielęgniarki były na wezwanie, wystarczyło wcisnąć specjalny przycisk koło łóżka i zaraz ktoś przybiegał. W Polsce też można wezwać pielęgniarkę takim przyciskiem, ale jest to wykorzystywane tylko w skrajnych przypadkach, a w Szwajcarii używałam tego przycisku kiedy chciałam, żeby pielęgniarka przewinęła dziecko, zaprowadziła mnie do toalety, przyniosła mi paracetamol, albo zabrała dziecko na noc do dyżurki. To co mi się bardzo podobało w Szwajcarii to wspólna sala do pielęgnacji noworodków położona przy dyżurce pielęgniarek (btw. dyżurka była przeszklona i nie było tam telewizora!!!). Mamy miały zakaz przewijania dzieci w pokojach, robiły to wyłącznie w sali pielęgnacyjnej pod okiem pielęgniarek. Dzięki temu pielęgniarki mogły zadbać o bezpieczeństwo maluchów i miały też pewność, że każda mama wychodząca ze szpitala doskonale radzi sobie z pielęgnacją dziecka.
To co bardzo nie podobało mi się w Szpitalu Bródnowskim (ale pewnie to jest wspólne dla wszystkich państwowych szpitali w Polsce) to brak jakiejkolwiek intymności w kontaktach z personelem lekarskim. Wydawało mi się, że informacje o stanie zdrowia pacjentów są poufne a wszelkie czynności medyczne powinny być wykonywane z poszanowaniem godności pacjenta, niestety w Polsce rozmowy na temat stanu zdrowia pacjentów są prowadzone podczas obchodu przy wszystkich pacjentach znajdujących się w danej sali.
Nie musze mówić, że czasami są to rozmowy trudne, których świadkiem nie powinien być ktokolwiek obcy, a już na pewno nie ¼ pacjentów hospitalizowanych na danym oddziale. W Szwajcarii nie było możliwości, żeby dziewczyna, z którą leżałam na sali była bezpośrednim świadkiem mojej rozmowy z lekarzem. Po pierwsze dlatego, że nie było tam typowych obchodów. Do każdej pacjentki przychodził jej ginekolog (który prowadził ciąże i odbierał poród – w Polsce prawie niemożliwe, żeby to była jedna osoba) i pediatra dziecka (wybrany przed porodem, z pośród wszystkich pediatrów w Genewie) w godzinach umówionych bezpośrednio z pacjentką. Wszystkie czynności medyczne oraz rozmowy na temat stanu zdrowia odbywały się w sali, ale przy zaciągniętej zasłonie (tak jak w amerykańskich filmach) i ściszonym głosem. Zdaję sobie sprawę, że zasłona dźwiękoszczelna nie jest, ale dawała poczucie intymności. W Szwajcarii żaden lekarz wchodząc na salę nie rzucał: „Obchód! Proszę, wszyscy ściągają majtki!”, w Polsce był to standardowy tekst wszystkich pań ginekologów (jakoś panowie wykazywali więcej taktu).
Ogromnym plusem Szpitala Bródnowskiego jest oddział neonatologiczny i OIOM noworodkowy, dzięki czemu wszystkie noworodki są pod opieką neonatologów 24h/dobę a w razie zagrożenia życia dziecka, nie musi być ono przewożone do innego szpitala (wiem, że nie ma co zakładać, że właśnie moje dziecko będzie potrzebowało OIOMu, ale gdyby jednak tak było to wolałabym mieć taki oddział tuż obok bloku porodowego, a nie w innym szpitalu). Miałam okazję się przekonać, że neonatolodzy z tego szpitala są bardzo skrupulatni i nie lekceważą nawet najmniejszych oznak komplikacji, przez co dość często zdarza się, że matki z dziećmi zostają w szpitalu dłużej niż standardowe dwie doby – ja sama wyszłam dopiero po 5 dniach, a w sali razem ze mną były 2 mamy, które w szpitalu spędziły 2 tygodnie. Przy wypisie lekarze często umawiają kolejne wizyty w przyszpitalnej poradni, no i każda mama przy wypisie słyszy od neonatologa, że w przypadku jakichkolwiek komplikacji powinna zadzwonić na oddział. Niby niewiele, a jednak daje to mamie poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy wychodziłam z Frankiem z kliniki w Szwajcarii było mi autentycznie smutno, z jednej strony chciałam już wrócić do domu, ale z drugiej było mi tam tak dobrze, że gdyby ktoś mi zaproponował o klika dni dłuższy pobyt to bym się od razu zgodziła Szczerze mówiąc spodziewałam się, że jak będę wychodzić ze Szpitala Bródnowskiego to poczuję ulgę (zwłaszcza słuchając opowieści o ciężkich warunkach sanitarnych, obrzydliwym jedzeniu i grzybie na suficie), ale przez 5 dni pobytu szpital zrobił na mnie tak dobre wrażenie (nie licząc grzyba na suficie w łazience i średniej jakości jedzenia), że zupełnie zmieniłam zdanie.