Nie ma właściwie w sieci wątku o jakimś zaburzeniu rozwojowym, w którym nie pojawi się ktoś mówiący, że „te wszystkie adehade to wymysły, kiedyś to tego nie było i się jakoś żyło!”. Po to by po kilku argumentach (w sumie wielu nie potrzeba) zmienić linię na „no dobra, ale teraz to wszyscy to mają niby, bo lekarze wszystkim to diagnozują”. I prawdę mówiąc trochę mi ręce opadają.
Co do jednego mogę się zgodzić. Rzeczywiście kiedyś nie mówiło się ani o ADHD, ani o dysleksji, ani o zaburzeniach integracji sensorycznej. Co więcej nie mówiło się też o depresji, czy o autyzmie. Ba, kiedyś nie mówiło się także o zespole Downa, zespole Retta, a także o zaburzeniach pracy tarczycy. Czy mam kontynuować, czy wystarczy? Chyba wystarczy. To oczywiste, że sam fakt iż o czymś się nie mówiło, nie oznacza, że dana choroba, dysfunkcja, czy rodzaj niepełnosprawności nie istniał. Tak samo jak zamknięcie oczu na przejeździe kolejowym nie spowoduje, że pociąg, który ma w ciebie wjechać – zniknie.
Nie wiem skąd brane są argumenty osób „to nie istnieje” w odniesieniu przez odkrytych i sklasyfikowanych przez świat nauki jednostek chorobowych, choć mam wrażenie, że – jak to się ładnie mówi po łacinie – ex rectum, czyli po prostu z dupy. Wiem, dosadnie, ale inaczej nie potrafię. Bo skąd? To nie są w zasadzie żadne stwierdzenia wynikające z jakiejkolwiek wiedzy, to stwierdzenia pasujące pod tezę – w tym wypadku zazwyczaj dość znaną tezę „KIEDYŚ BYŁO INACZEJ I WSZYSCY JAKOŚ ŻYLI”. No prawda, z tym małym wyjątkiem – żyli ci, którzy nie umarli. Gdy słyszę, że „kiedyś to się jeździło bez fotelików i wszyscy jakoś żyli”, to właśnie ta część „oprócz tych którzy jednak nie” zastanawia najbardziej. Wystarczy spojrzeć na statystyki. Ale wróćmy do naszych schorzeń.
Każdy z nas miał w szkole „klasową pierdołę” jak to zwykliśmy mówić o takich dzieciach. Każdy miał też kogoś kto „bazgrał jak kura pazurem”, czy też osoby, które nie mogły wysiedzieć na tyłku. One istniały, nie były po prostu zdiagnozowane. Bo jest spora szansa, na to, że właśnie te osoby, które miały problemy z koordynacją mogły mieć zaburzenia sensoryczne, tylko nikt o tym nie mówił i nikt tego tak nie nazywał.
Co z pisaniem i czytaniem? Oczywiście, że istnieją zaburzenia w tym zakresie. Czy to znaczy, że dzieci je posiadające należy zupełnie zwolnić z czytania i pisania? Nie i raczej nikt czegoś takiego nie postuluje. Tak samo jak dzieci z zaburzeniami sensorycznymi powinny brać udział w lekcjach WF, a nawet w dodatkowych zajęciach terapeutycznych, które w dużej mierze bazują na aktywności fizycznej. Ale warto pamiętać, że będą one miały większe trudności w danych obszarach, co może przekładać się choćby na obniżone poczucie własnej wartości, a to jednak niczemu dobremu nie służy.
Czy moje życie wyglądałoby inaczej, gdyby już za dziecka zdiagnozowano u mnie ADHD? Pewnie tak. Ale wtedy o tym nie mówiono. Czy więc ciągłe uwagi do dzienniczka i suszenie mi głowy że jestem roztrzepany i „nie mogę wysiedzieć na tyłku” coś dały? Zmartwię Was – nie. To tak nie działa. Dobrze, że urodziłem się w latach 70, a nie w 40, bo załapałbym się na jeszcze „skuteczniejsze” metody edukacyjne, takie jak klęczenie na grochu, bicie linijką po łapach, czy walenie gwizdkiem w głowę, czego doświadczył mój Tata.
Strach, poczucie wykluczenia, poczucie bycia innym, obniżona samoocena – według jakiej to metodologii ma to budować szczęśliwego człowieka? To trochę mit „twardego wychowania”, pokrewny z tym, że wojsko i wojna budują twardych i wspaniałych ludzi, tymczasem budują rzesze nieprzystosowanych ludzi z PTSD. Cieszę się, że żyjemy w czasach, w których próbujemy dociec dlaczego ktoś ma problemy i starać się im zapobiec zamiast bezmyślnego równania wszystkich do jakiejś wymyślonej normy.
A co z zarzutem „teraz wszyscy rodzice chcą diagnozy o dysgrafii i każde dziecko ma diagnozę”? Ja chciałbym znowu zobaczyć czy są jakieś statystyki o tym mówiące, czy to kolejny argument z tyłka. Owszem, jak to zwykle bywa, istnieje jakaś część rodziców chcących by ich dzieci były zdiagnozowane, ale nie sądzę by różnego rodzaju ośrodki masowo fałszowały, czy naciągały wyniki – bo po co?
Tak więc tęsknota za czasami w których klasowego ciamajdę okrzykiwano „pizdą”, autystyczne dziecko w wiosce okrzykiwano kretynem, a jąkałę wyśmiewano jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. A na pewno po prostu głupia.
I jak w wielu innych obszarach radzę zaufać światu nauki i statystyki. Bo do podważania tego potrzebne są rzeczywiście odpowiednie kwalifikacje. Inne niż umiejętność kłapania jęzorem, czy stukania w klawiaturę. A „KIEDYŚ TO BYŁY CZASY, TERAZ NIE MA CZASÓW” czyli bezmyślna idealizacja minionych czasów to nic innego jak oznaka starzenia się, sorry 🙂