Miejsca Magiczne: Dadaj
Jeśli miałbym ułożyć listę miejsc magicznych do których chciałbym wrócić, nie byłyby to na pewno żadne odległe miejsca położone w zakątkach świata do których dotarłem mając pieniądze, możliwości i sposobności. Byłyby to miejsca z dzieciństwa – z czasu kiedy wszystko było na swój sposób magiczne, choć zupełnie się tego nie doceniało.
Jednym z podstawowych miejsc mojego dzieciństwa był ośrodek wypoczynkowy „Dadaj” położony w sercu Warmii. Mazury były dla mnie prawdę mówiąc czymś zupełnie nieznanym aż do czasu kiedy w wieku dwudziestu kilku lat poprowadziłem tam obóz żeglarski, za to praktycznie wszystkie wakacje aż do początków nastoletnich wyjazdów na obozy harcerskie spędziłem właśnie tutaj – na Warmii. Warmia – dla nieczytających Pana Samochodzika 😛 – to obszar rdzennie polski i mimo wszystko bardziej dziki od większości Mazur.
To miejsce na prawdę specyficzne – zarówno dziś, kiedy siedzę w ciszy i spokoju obok zupełnie pustego jeziora – jednego z głębszych jezior w Polsce, jak i wtedy, kiedy byłem małym smrodem. A przyjeżdżałem tu właściwie od urodzenia.
„Dadaj” to zarówno nazwa ośrodka jak i jeziora. Ośrodka „Beton – Stalu”, miejsca pracy moich dziadków z jednej i drugiej strony. To właśnie tu poznali się moi rodzice.
Dadaj z mojego dzieciństwa to ośrodek pełen małych, kolorowych domków oraz tysiąca wujków i cioci. To miejsce które – jak wiele miejsc z dzieciństwa – śni mi się raz na jakiś czas.
Jest rok 2006. Tata kupił jakiś czas temu jeden z domków w ośrodku – może targany wspomnieniami młodości, a może po prostu chęcią oderwania się od rzeczywistości. Ja byłem tu ostatni raz dobre kilkanaście lat temu, gdzieś w okolicy upadku komuny. Jadę sam wysłużonym Renault Kangoo, Tata z Marysią dotarli tam wcześniej. Jadę prowadzony przez GPS-a – choć sam ośrodek znam jak własną kieszeń to okolic zupełnie – gdy tu przyjeżdżałem miałem ciekawsze rzeczy do obserwowania niż zapamiętywania drogi dojazdowej – lokomotywy parowe w Czerwonce, tajemnicze niebieskie worki zakładane na drzewa w Jakimś Ważnym Celu, czy przydrożne krowy.
Jadę po tylu latach i zupełnie nie wiem czego się spodziewać. Jest już ciemno. Jadę główną, nowowybudowaną trasą, jeszcze nie do końca oznakowaną i skręcam w boczną drogę. Wiem że mam skręcić w lewo, ale mylę drogi i wjeżdżam w las nad samym jeziorem. Kangur telepie się po wybojach a ja łypię okiem na oświetlone pełnią jezioro które rozlewa się dosłownie kilka metrów po prawej stronie. I wtedy nagle widzę bramę. Bramę. Bramę do lasu, bramę koło kuchni i kąpieliska. Bramę która śni mi się co jakiś czas z zupełnie nieznanego mi powodu – wryła mi się po prostu w pamięć i przypomina w nocy co jakiś czas.
Musze zawrócić – brama jest zamknięta, a ja orientuję się że wjechałem w złą drogę. Wracam do szosy, skręcam tym razem dobrze i wjeżdżam do ośrodka.
Rano ruszam na rekonesans. To niesamowite jak wiele emocji może budzić miejsce do którego jeździło się przez kilkanaście dziecięcych lat i które nagle przestaje pełnić w życiu jakąkolwiek rolę. Tym bardziej że miejsce to jest trochę jak skansen. Oczywiście trochę musiało się zmienić, ale jakimś cudem przemiany ominęły ten teren. Ośrodek został sprzedany, domki odnowione, ale tak naprawdę większość pozostała taka sama.
Domki. Setki kolorowych domków ulokowanych na trzech wzgórzach ośrodka. Zbudowane niegdyś z dykty pomalowanej kolorową farbą. Jeden lub dwa pokoiki, mini łazienka, oczywiście bez ubikacji i kanalizacji. Każdy ze swoim numerem i co ważniejsze – nazwą. A nazwy to postaci z bajek i książek – chyba to tak naprawdę stanowiło o całej magii tego miejsca. Numer 1 – bezduszna „Recepcja”. Potem już Waligóra, Śpiąca Królewna, Sindbad, Pimpuś Sadełko, Wilk, Zając, Robinson, Piętaszek i wiele innych. Znałem je wszystkie na pamięć – trudno było nie znać. Piękne to były czasy – wolność właściwie od małego – mogłem chodzić gdzie chciałem i robić co chciałem, choć znałem granice. Nie mogłem sam wchodzić na pomost, czy wychodzić poza ośrodek.
Dziś domki obudowane są deskami, a dykta rozebrana. Dzięki temu zabiegowi straciły swoje kolory, ale mają ten sam kształt. Chodzę między nimi i próbuję bezskutecznie przypomnieć sobie ich nazwy. Niestety tablice zostały zdjęte – po co to komu…
Ośrodek jest praktycznie wymarły. Został wykupiony przez właściciela pobliskiego hotelu, ale ten chyba nie ma na niego zbytnio pomysłu. Ileś domków zostało wzięte w dzierżawę lub wykupione, głównie przez mieszkańców Olsztyna i okolic. Zamiast dawnego gwaru i wspólnej zabawy wszędzie mikroimprezy z grillem.
Gwar… No właśnie. Przymykam oczy. Zresztą nie muszę, mózg płata mi figle, jednym okiem widzę rzeczywistość, drugim wspomnienia. Ośrodek niegdyś tętnił życiem – dwutygodniowe turnusy wypełniały go do granic. Na wczasowiczów czekała plaża i pomost, łódki, rowery wodne, żaglówki, motorówki, narty wodne i inne atrakcje. Obok „Betonik” – bar z lodami i piwem który wieczorem zamieniał się w miejsce dancingów, na górze sala telewizyjna (jeden telewizor, rzędy siedzeń niczym w kinie i głosowania czy oglądać jedynkę czy dwójkę). Kort tenisowy, sala ze stołami do pingponga i przede wszystkim KAOWIEC! Tak, bez niego nic by się tu nie działo 🙂 Konkursy dla dzieci, podchody, festiwal plasteliny, czy rysunków kredą na asfaltowym korcie. Ech…
Idę zamyślony i dochodzę do kultowego miejsca, właściwie serca całego ośrodka. PLACU ZABAW. Nie był to rzecz jasna dzisiejszy spełniający europejskie normy ISO plac pełen szwedzkich zabawek linowych pokryty tartanem, tylko ogrodzony kolorowym płotkiem teren pełny zabójczych, metalowych narzędzi śmierci. O dziwo, nie zdarzały się tam większe wypadki – no może moja siostra która chodząc po tzw „smoku” wybiła sobie zęby. No cóż, drugi raz wybiła sobie zęby u nas w domu – wypadek może zdarzyć się wszędzie.
Plac zabaw nadal stoi na swoim miejscu i to chyba rozczuliło mnie najbardziej. Oczywiście stoi raczej to co z niego pozostało, ale kultowe huśtawki-łódki nadal są na swoim miejscu. Pokryte dziesiątkami warstw odchodzącej farby nadal działają, nadal się huśtają. Dziś buja się w nich Franek i Emil, przez całe lata bujałem się ja, bujali się na nich moi rodzice. Bujała się na nich… Marysia. No właśnie. Jakoś niedługo po tym jak się poznaliśmy napomknąłem o tym ośrodku, okazało się, że tez tu jeździła, co prawda w latach 90tych ale zawsze… A gdy wrzuciłem zdjęcia placu zabaw na Facebooka okazało się że ośrodek zna więcej osób niż bym się spodziewał 🙂
Stołówka stoi jak stała. Odpalana jest teraz tylko w sezonie. Kiedyś tętniła zżyciem – zaraz po tym gdy rozlegał się dźwięk syreny. Tak prosty i genialny sposób, aby rozleniowionym i pozbawionym poczucia czasu wczasowiczom przypominać i posiłku. Jedna ręczna, strażacka syrena odpalana na śniadanie, obiad i kolację stała się symbolem tego ośrodka. Kto wstał rano i pobiegł do kuchni mógł sam nią zakręcić – to było COŚ – wezwać kilkaset osób na posiłek!
Idę dalej przez ośrodek zmagając się z myślami. Co rusz natrafiam na ogrodzenia – ktoś wykupił domek i ogrodził go, ktoś zbudował wielkie bajoro zwane dziś wylęgarnią komarów, bo miał taką fantazję. Za nowowybudowanym domkiem skrył się „Lekarz” – kolejny niesamowity element zeszłego ustroju – lekarz przyjeżdżał na wczasy za darmo, musiał jednak odbywać codzienne dyżury. Nie było chyba jednak ich aż tak dużo skoro lekarze chcieli tu przyjeżdżać – do dziś znamy dwoje z nich.
Dochodzę do pomostu z łódkami. Niegdyś niemalże marina wypełniona łódkami dla wędkarzy (niebieskie) i turystów (żółte), dwoma omegami, welką, piratem i innym sprzętem pływającym dzisiaj jest pusta jeśli nie liczyć dwóch czy trzech prywatnych łódek.
Jezioro zawsze było w miarę spokojne, ale o ile na Mazurach w miare upływu lat przybywało łódek, tak tutaj dziś spotkanie drugiej łódki na jeziorze jest wydarzeniem. Jezioro nie jest może olbrzymie, ale zupełnie puste. Nie jest takie małe – rozciąga się na 5 kilometrów długości i 2 szerokości, z kilkoma wyspami po środku.
Lubię włóczyć się po ośrodku. Co chwilę odkrywam jakieś „skarby”, co chwilę przypominam sobie jakieś wspomnienia – a to moje pierwsze przekręcenie kluczyków s polonezie Taty (zdziwienie że samochód szarpnął do przodu i ulga że zgasł zanim uderzył w świerki), pierwsze próby na nartach wodnych, oglądanie „Erniego” po teleranku w sali telewizyjnej i machanie do odjeżdżających autokarów ze zjeżdżali na placu zabaw.
Dziś oprócz wspomnień ma to jeszcze jedną zaletę – totalną ciszę, spokój i brak internetu. Kilka dni w leśnej głuszy, choć tylko 200 kilometrów od Warszawy, z możliwością popływania łódką, to jest to. I magia, totalna magia okrywająca to miejsce – nocne wycieczki po ośrodku, odkrywanie kolejnych miejsc które nieco wykrzywione przychodzą do mnie w snach, odkrywanie wspomnień które gdzieś tam zagrzebały się w otchłani szarych komórek przykryte codziennością i dbałością o to czy kupiło się sok pomarańczowy na jutro. Outernet. Fajnie jest tu się zalogować.