To był wrzesień 2008 roku. Nie zdążyliśmy porządnie namieszkać się razem po ślubie, nie zdążyliśmy zagrzać miejsca w naszych pracach, bo Mary przyszła do domu, a w jej oczach widziałem tak dużą determinację, że mój opór był zupełnie bezcelowy. Zaproponowano jej wyjazd do Szwajcarii, do Genewy. Do centrali P&G w której pracowała. A ja, choć miałem nieco obaw, dość szybko się zgodziłem.
10 lat temu, pod koniec września, byliśmy już praktycznie urządzeni. Nasz mały domek, na przedmieściach Genewy był już zapełniony meblami, powoli ogarnialiśmy nasz ogród i odnajdywaliśmy się w zupełnie nowej dla nas rzeczywistości.
To niesamowite jak bardzo tak krótki pobyt za granicą – bo przecież trwało to raptem 1,5 roku – jest w stanie zmienić systemy wartości o tworzyć oczy na wiele spraw. Genewski epizod będzie już chyba zawsze gdzieś tam w naszej głowie. Tak duże zderzenie z zupełnie odmienną kulturą – kulturą dojrzałej demokracji, kulturą porządku, było na początku dość szokujące. Z jednej strony nieco cieplejszy klimat, malownicze okolice, bliskość Alp i Francji. Przepyszne jedzenie i wino. Z drugiej porządek i konieczność przestrzegania wszelkich zasad i reguł tak bardzo kłóciło się z moją słowiańską duszą. Gigantyczne mandaty za przekroczenie prędkości, sąsiadka, która grzecznie ale stanowczo informuje, że musze usunąć samochód sprzed domu sąsiadki, bo jej nie spytałem. Nawet gdy wiem, że nie ma jej na weekend. Ludzie, którzy z początku wydawali się zimni i zdystansowani, a później stali się naszymi najlepszymi przyjaciółmi.
Do tego ostatnie miesiące życia bez dzieci i pełna swoboda decyzji. Kochamy je nad życie i zrobilibyśmy dla nich wszystko, jednak nie ma co oszukiwać się – pojawienie się Franka było dla nas totalnym wywróceniem życia do góry nogami. Szczególnie z jego kolkami i kilkugodzinnym wyciem przez dobre trzy miesiące. Pierwszy poród w ekskluzywnej klinice szwajcarskiej – bardzo ciężki dla Marysi, gdyż trwający wiele godzin i zakończony próżnociągiem, z drugiej strony szok jak może wyglądać i działać szpital. Szok jak może działać właściwie wszystko.
Szok jak można jeść posiłki o określonych godzinach i mieć zamknięte restauracje od 14.30 do 18.00. Bo przecież już po obiedzie, a przed kolacją! Szok, że nikt nigdy nie zaparkował przed moją bramą, choć w okolicy nie było zupełnie miejsc. Szok, że nikt nie parkował tam, gdzie nie wolno.
Dla mnie był to dziwny okres, bo było to półtora roku wcześniejszej emerytury. Pracy znaleźć tam mi się nie udało, więc skupiłem się na nauce języka – kasa Marysi razem z dodatkami była większa niż nasze dwie pensje w Polsce. Było spokojnie, miałem czas na rozmyślanie o życiu i jego sensie, na długie spacery z Denisem i podziwianie Genewy.
Język! Właśnie, przez półtora roku udało mi się nauczyć francuskiego na tyle, by zdać DELF-a na poziomie A2. I umieć porozumieć w tym języku. Co prawda do niczego później mi się to nie przydało, ale sam fakt nauki języka – mojego piątego już języka obcego – po trzydziestce, zupełnie świadomie i z poczuciem celu, było czymś zupełnie nowym.
To było ważne półtora roku, i wróciliśmy po nim zupełnie odmienieni. Wyjechaliśmy jako para młokosów po ślubie, wróciliśmy jako rodzice, z bagażem przemyśleń, doświadczeń, nowych życiowych idei i wartości i mnóstwem, ale to mnóstwem wspomnień.
***
Warto wyjechać, bardzo. Warto spędzić choć rok za granicę, wyrwać się, poznać ludzi o zupełnie innym systemie wartości, skonfrontować go ze swoim, otworzyć się na inne kultury. Przewietrzyć się mentalnie. Skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością.
W końcu tak powstało słowo „turystyka” – że zabłysnę wiedzą z moich studiów. Od Grand Tour, które urządzano nieco starszej młodzieży – wycieczek po Europie właśnie dla otwarcia ich mózgów na świat. Myślę, że przydałoby się to szczególnie dziś tak wielu osobom.
Szwajcario, nigdy nie zapomnimy. Stałaś się częścią nas. Już na zawsze.