Byli tu zawsze od kiedy pamiętam. Prawie całe osiedle składa się z robotników FSO, właściwie byłych robotników. Większość z nich to ludzie o pół pokolenia starsi od moich rodziców.  Może dlatego nie miałem tu specjalnie kolegów – ich dzieci były za stare, lub nawet się wyprowadziły. Teraz, kiedy się znowu tu wprowadziłem, odkryłem że wydają mi się tacy sami.

Chodzą w te i we wte po osiedlu – czasem jeżdżą na rowerach. Wiodą swoje dość proste życie, tak kontrastujące z życiem na typowym osiedlu domków jednorodzinnych wypełnionym wspaniałymi samochodami i zabieganymi ludźmi. Są starzy, dla mnie zawsze byli starzy – nawet wtedy gdy mieli 50 lat, a ja miałem 5. Dziś możę są bardziej zgarbieni, może wolniejsi.

Nadal odpowiadają „dzień dobry!” i zamaszystym ruchem zdejmują kaszkiet, albo chociaż go dotykają. Patrzą na mnie, po chwili dopiero poznają, pewnie myśląc, że jak to, dopiero co biegałem tu przed domem z zabawkami, a tymczasem…

Nie wiem nawet do końca jak się nazywają. Czasem znam nazwisko. Nigdy się z nimi nie poznałem – nie było wspólnych tematów, ani innych możliwości. Każdy z nich ma jakiś pseudonim, jakąś nazwę, coś charakterystycznego – tak ich z siostrą rozróżnialiśmy.

Odchodzą. Po kolei odchodzą. Cichutko, tak jak truptali po naszej ulicy. Nieubłaganie. Znikają. Po kolei. Pach, pach, pach. Reflektuję się dopiero gdy zobaczę nekrolog, orientuję się, że rzeczywiście nie widziałem go już od jakiegoś czasu. Zostają ich żony, one prawie zawsze żyją dłużej. Chodzą smutne w czarnych futrach w tą i z powrotem, do kościoła, do spożywczego.  W końcu też znikną.

Nie znam ich, nie znałem i pewnie nie poznam. Ale smutno mi strasznie, bo zawsze tu byli. Wierzę w życie po śmierci, ale nigdy nie mogę się z tym pogodzić.

Do widzenia, Panie Tadeuszu.