Franek nie dostał się do żadnego przedszkola państwowego – a złożyliśmy papiery do kilku. To był rok 2012, zasady przyjmowania do przedszkoli były jeszcze nieco inne, a my dostaliśmy za mało punktów. I jak okazało się, był to jeden z tych przypadków, które wpływają na całe życie. Marysia zainteresowała się bowiem pobliskim przedszkolem Montessori, które reklamowało się u niej w pracy, co zaowocowało naszą już 6-letnią przygodą z tą metodą. Czas jednak na podsumowanie – czy się sprawdza?

Co to jest Montessori?

Nie będę ściemniał – o tej metodzie nie mieliśmy zielonego pojęcia. I w sumie nic dziwnego, Franek dopiero kończył żłobek, a właściwie Klub Malucha i był radosnym trzylatkiem pochłoniętym światem Aut i Aut 2. Pierwszym elementem tej metody, który poznaliśmy był fakt, że… w przedszkolu nie ma zabawek. To wydawało tam się dość szokujące, jednak gdy dowiedzieliśmy się, że zamiast nich są tak zwane „pomoce” czyli takie zabawki edukacyjne, całość bardzo nam się spodobała.

Do tego doszła dość imponująca lista znanych osób po szkołach i przedszkolach Montessori – choćby Larry Page and Sergey Brin –  założyciele Google, Jeff Bezos, czyli założyciel Amazona, książę William, książę Harry a nawet Sean Combs, czyli Puff Diddy 😀 Zaczęliśmy więc dowiadywać się o tym więcej.

Podobny obraz

Maria Montessori, włoska lekarka urodzona w 1870 roku była osobą, której poglądy można by spokojnie przenieść do 2018 roku – pokrywają się znacznie z poglądami piewców nowoczesnych systemów edukacji i krytyków tego, co mamy obecnie. Szkolna ławka kojarzyła jej się z represją i przymusem, uważała, że prawdziwy potencjał dziecka można uwolnić odnajdując w nim pasję i spontaniczność, a także dostosowując edukację do jego rozwoju, który odbywa się nieregularnie i inaczej u każdego. Podejście do dzieci jest bardzo indywidualne, w dodatku pozwala im się na bardzo dużo – głównym hasłem tej metody jest „Pomóż mi zrobić to samodzielnie”.

Cena i wiara

Istnieją dwie główne przeszkody w posyłaniu dzieci do przedszkoli i szkół Montessori. Pierwsza to cena. Te placówki są prywatne i często jest do nich sporo chętnych, co oczywiście oznacza wysoką cenę. Szczególnie jeśli położone są w bogatych okolicach pełnych rezydencji – na taką edukację nie stać przeciętnego Polaka.

Druga kwestia to fakt iż w metodzie Montessori – o czym jeszcze nie wspomniałem – kładziony jest duży nacisk na duchowość, w naszym wypadku zazwyczaj w rozumieniu katolickim (choć nie tylko). Maria Montessori była katoliczką, ale sama metoda nie jest powiązana z katolicyzmem, będzie to różniło się od placówki do placówki. Istnieją muzułmańskie, czy żydowskie placówki Montessori. Znajoma opowiadała o szkole w której dzieci mogły w dowolnym czasie „wyrażać uwielbienie Bogu” co kończyło się czasem jakimiś modłami z rzucaniem się na kolana w środku lekcji, które wyglądały jak nawiedzenia w kościele południowoamerykańskim”, ale to chyba jakiś pojedynczy przypadek.

U nas na obie rzeczy nie możemy narzekać i w sumie są one ze sobą dość mocno związane. Otóż pomysłodawcą placówki jest świetny kapłan, ksiądz Tomasz, który powinien pokazywać wielu innym księżom na czym polega posługa kapłańska. To skromny, mądry i robiący dużo dla społeczności lokalnej kapłan. To dzięki jego staraniom powstałą ta placówka, dostęp do niej mają także dzieciaki z jednego z najbiedniejszych terenów Warszawy – Targówka Fabrycznego. Cena czesnego dostosowywana jest do możliwości rodziny, nie są to dramatyczne pieniądze, szczególnie w porównaniu do innych tego typu placówek. To 690 zł miesięcznie za jedno dziecko, 350 za kolejne. I jak mówiłem to cena wyjściowa, część rodziców może liczyć na pomoc w tym zakresie. W dodatku placówka jest integracyjna, uczęszczają do niej dzieci niepełnosprawne ruchowo, autystyczne i z innymi diagnozami, co naszym zdaniem stanowi wartość edukacyjno-wychowawczą samą w sobie.

A wiara? My jesteśmy katolikami, choć mówiąc ogólnie bliżej nam do Tygodnika Powszechnego niż Radia Maryja 🙂 Wspomniany proboszcz odpowiedział kiedyś pięknie na pytanie dlaczego w niektórych szkołach publicznych jest więcej religii niż u nas – „Jestem za tym by więcej mówić Bogu o dzieciach, niż dzieciom o Bogu”. Niesamowicie mądre zdanie. I tak trochę jest – ta duchowość jest obecna, ale w zdrowej formie i nie ma jej w nadmiarze.

Jak wygląda przedszkole w praktyce?

Franek spędził w przedszkolu pełne 4 lata. W międzyczasie pojawiła się tam Lila, rok temu do przedszkola posłaliśmy Helenę. Jak to wygląda w praktyce?

Wspomniałem o braku zabawek i to chyba jest największa różnica widoczna na pierwszy rzut oka. Co to są tak zwane pomoce Montessori? To zabawki edukacyjne mające na celu rozwijanie konkretnych zmysłów i umiejętności. To w sumie dość ciekawe, że dzieciaki nigdy nie narzekały, że nie ma tam klasycznych zabawek! One po prostu nigdy nie wiedziały, że przedszkole może wyglądać inaczej. Co więcej niektóre z tych pomocy są tak ciekawe, że sam chciałbym się nimi bawić, a raczej pracować z nimi, bo tak się to oficjalnie nazywa.

Kostki dla nieco starszych dzieciaków uczące wyprowadzenia wzoru (a+b)^2 i (a+b)^3!

Oprócz kostek i innych przyrządów matematycznych uczących liczenia, mamy do dyspozycji różnego rodzaju przyrządy do ćwiczenia sensoryki – maty dotykowe, pudełeczka z różnymi zapachami, czy nawet zwykłe pipety, które potrafią pochłonąć dzieciaki na całe tygodnie i jednocześnie uczyć… prawidłowego trzymania długopisu!

Zwykłe butelki z pipetami, a tyle radości!

Drugą dość ważną kwestią jest samodzielność dzieci. Dzieciaki robią wszystko same, pamiętam gdy 4-letni Franek poprosił o nóż do posmarowania chleba. Na początku powiedzieliśmy, że raczej nie, na co on odrzekł, że gdy w przedszkolu robią sobie drugie śniadanie, korzystają z noży. Dzieciaki uczą się odkładać pomoce na miejsce, a nauczyciele wykazują się iście anielską cierpliwością i czekają, aż dziecko zrobi coś dobrze, samo i w swoim tempie.

Zajęcia grupowe są, ale nie ma ich zbyt wiele, a jeśli są, to prowadzone są tak, aby unikać stosowania jednej miary dla wszystkich. To nie wyklucza oczywiście zajęć dodatkowych, zapraszanych gości z różnych dziedzin i częstych wycieczek. Bardzo ważna jest obserwacja dzieci i wykorzystywanie ich pasji, czy zainteresowań – coś, czego nie ma w tradycyjnej szkole. To właśnie dzięki tym pasjom mogą oddać się nauce – z chęci nauki, a nie z przymusu. No właśnie. Przejdźmy do szkoły.

Szkoła Montessori w praktyce – czy to zdaje egzamin?

Powiem szczerze, że o ile z przedszkolem nie mieliśmy problemu, o tyle wizja szkoły nas przerażała. Po pierwsze brak podziału na klasy. Po drugie brak ławek. Po trzecie brak podziału na przedmioty. Brzmi dziwnie, czy znajomo? Brzmi jak system w Finlandii, to znaczy ten, który właśnie ma być tam wprowadzony. Rezygnacja ze sztywnego podziału na przedmioty.

Nie będę się tu specjalnie rozpisywał, ale system szkolny kojarzył mi się zawsze z systemem represji. Prace domowe, klasówki, pytanie przy tablicy – mało kto z nas to lubił, ale uczyli się w ten sposób nasi rodzice, ich rodzice, ich rodzice, ich rodzice… To stary, pruski system pamiętający jeszcze czasy zaborów i robotników w fabrykach.

Klasy 1-3 w systemie Montessori są… połączone. Tak, dokładnie tak to wygląda. Obecnie Franek chodzi do 3 klasy, a właściwie chodzi do tej samej, a realizuje program 3 klasy. I muszę powiedzieć, że choć sobie tego nie wyobrażaliśmy, to system po prostu działa. Co więcej, klasą opiekują się dwie nauczycielki (plus jedna dodatkowa, która opiekuje się indywidualnie autystyczną dziewczynką), a zajęcia prowadzone są indywidualnie. I znowu – jak to możliwe przy kilkunastu dzieciakach? Tak, że w tym systemie, nauczyciel tylko pokazuje i wspiera ucznia, który uczy się sam. Albo uczy się od starsych kolegów i koleżanek.

A jak to możliwe, że to się udaje, skoro zupełnie sobie tego nie wyobrażamy? Jak dokonać tego bez twardych narzędzi i gróźb jak to miało miejsce choćby wtedy gdy my chodziliśmy do szkoły (choć obecnie w szkołach państwowych na tym etapie też nie ma ocen, to wielu nauczycieli nie daje sobie z tym rady i de facto je wprowadza pod postacią chmurek, słoneczek i innych symboli)? Dzięki wspomnianej pasji.

Jeśli Franek interesuje się psami, to jego projekty dotyczą psów. Będzie lepiej liczył na psach, pisał wypracowania o psach i poznawał kraje z których pochodzą dane psy. Jeśli Ania interesuje się kosmosem, to jej prace będą opierały się o kosmos.

Oczywiście nie tylko, ale tak to właśnie ma działać. I tu chyba nie ma zdziwienia – to jak w życiu dorosłym, praca, która jest pasją, wykonywana jest sto razy efektywniej.

A prace domowe, klasówki i pytanie przy tablicy?

Prac domowych nie ma. Po prostu. To znaczy jest czasem nauczenie się wiersza, ale de facto dzieci nie przynoszą nic do zrobienia w domu. I to jest wreszcie spełnienie moich marzeń z dzieciństwa – pamiętam dobrze, że wracałem ze szkoły, po czym gdy odrobiłem wszystkie lekcje i zjadłem kolację, musiałem praktycznie iść spać. Znam wielu rodziców dzieci z podstawówki, które skarżą się na to, że już od początku szkoły dzieciaki przynoszą do domu niesamowite ilości prac domowych.

Klasówki? Nie w klasycznej, stresującej formie. Serio, nie sądzę, by mój stres z nimi związany przydał mi się w życiu. Oprócz tego, że czasem śnię po nocach, że znowu jestem w szkole i czegoś nie zaliczyłem. Do klasówki Montessori uczeń podchodzi wtedy, gdy jest na to gotowy. W ogóle dość ważną kwestią jest to, że uczniowie sami planują swój tydzień i dzień w specjalnym planowniku. Po czym rozliczają się z realizacji planu! To jest GENIALNE! Dlaczego ja tego nie uczyłem się w szkole? 🙁

Uczeń sam decyduje w jakiej kolejności realizuje poszczególne bloki, choć jeśli skupia się na jednych kosztem drugich, nauczyciel w miękki sposób wytłumaczy, że ma zajmować się czymś innym. Lub w końcu twardszy, ale nie ma to raczej nic wspólnego ze stresem, który pamiętam ze szkoły. No właśnie, tablica? Tablicy nie ma. Chorego systemu wypytywania przy tablicy i poniżania przez to ucznia (brr) też. Mam nadzieję, że z tego już w szkołach publicznych zrezygnowano?

Czy to działa?

Wszystko to, co opisałem, może wydawać się mocno utopijne. Maria Montessori wierzyła w to, że dzieci z założenia są dobre i pełne pasji, a szkoła często to psuje. Trudno się z nią nie zgodzić. Jednak często teoria teorią, a praktyka praktyką.

Mieliśmy wątpliwości na każdym etapie. Zastanawialiśmy się nad wadami tego systemu, nad tym co dzieciaki tracą i czy skórka jest warta wyprawki. Robiliśmy sobie analizy i rozmawialiśmy z innymi rodzicami. I tych, którzy przyszli czytać ten tekst z nadzieją, że przeczytają złe rzeczy o tym systemie muszę zmartwić – jesteśmy bardzo zadowoleni.

Oczywiście nie jest to system bez wad, nie jest to też konkretna placówka bez wad, bo oprócz systemu ważna jest jego implementacja. Nie podobają nam się wszystkie decyzje dyrekcji, z niektórymi nie zgadzaliśmy się, były to jednak kwestie bardziej organizacyjne niż metodyczne. Podejście niektórych pedagogów do kwestii chociażby fantastyki i innych wymyślonych światów z bajek jest naszym zdaniem przesadzone – choć metoda Montessori rzeczywiście stawia mocno na świat rzeczywisty i na pierwszym etapie rozwoju dziecka nie zakłada wprowadzania elementów wymyślonych. To w sumie ma sens, jednak czasem naszym zdaniem posuwało się to za daleko. Widać jednak, że szkoła i przedszkole nieco ewoluują w tym zakresie. (Poza tym akurat lekkie odizolowanie od wszechobecnej franczyzy pełnej postaci z bajek krzyczących „kup mnie, kup mnie!” i całego badziewia nimi oznaczonego ma swoje plusy). Całe szczęście można o tym otwarcie porozmawiać, w naszej szkole panuje atmosfera wspólnoty rodziców i nauczycieli, a dialog jest dość otwarty.

Ostatnimi czasu narosło też w rodzicach sporo niepokoju, że to być może nie działa, że to zbyt piękne, że za dużo zabawy, a za mało nauki. My zrobiliśmy nawet Frankowi test Operon i okazało się, że Franek spokojnie go „rozpykał”, a to test na koniec 3 klasy. Potem zresztą przypomnieliśmy sobie, że już w przedszkolu opowiadał nam o starożytnym Egipcie, obecnie w 3 klasie liczy w głowie równania z jedną niewiadomą (a nawet proste z dwoma), natomiast chodząca do 1 klasy Lilka dodaje w pamięci i nie raz zaskakuje nas szybkim policzeniem cyfr w rejestracji przejeżdżającego obok samochodu. Oboje spokojnie rozpoznają części mowy i robią inne rzeczy, których ja uczyłem się później.

Problemem okazało się… nasze wyobrażenie o szkole. Jako osoby wychowane w klasycznym systemie nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie za bardzo takiego podejścia. Szkoła kojarzy się z „briefowaniem” ucznia, który dostaje wytyczne czego ma nauczyć się w domu. W rezultacie dziecko pracuje na dwie zmiany – więcej niż dorosły.

Realnym problemem było dla nas to, że z początku w szkole było dość mało dzieci (jedna, siedmioosobowa klasa) co mogło wpływać na budowanie relacji społecznych. Tu jednak zadbaliśmy o to, by miał więcej relacji z dzieciakami poza szkołą – zbiórki i wyjazdy zuchowe, czy spotkania ze znajomymi mającymi dzieci.

I w końcu – z problemami sensorycznymi Franka (zaburzenia SI) i związaną z tym nadpobudliwością, czy wybuchami ciężko byłoby w normalnej szkole. Do tego charakter, który nie daje się wtłoczyć w ramy (ciekawe po kim? :D), mam wrażenie, że tradycyjna szkoła po prostu by go zniszczyła. Tutaj co ważne – już od przedszkola – odbywają się regularne spotkania z pedagogami w celu uzgodnienia metod wychowawczych. I to chyba ostania, ale bardzo ważna kwestia – po pierwsze uzgadniamy WSPÓLNE działania (tak aby to co dzieje się w domu było spójne z tym co dzieje się w przedszkolu, czy szkole), po drugie my UCZYMY się tego, bo przecież ostatnia szkoła z którą mieliśmy do czynienia, to Szkoła Rodzenia. Dlaczego uczy się rodzić, a nie uczy się jak wychowywać? 😉 Nie mamy o tym, jak większość rodziców, bladego pojęcia. A dzięki wspólnym rozmowom (czasem to nawet półtorej godziny miesięcznie o jednym dziecku) wspólnie ustalamy jakie są problemy i jak próbować je rozwiązać.

Ale co później?

Istnieje teoria, że dziecko po tego typu szkole nie odnajdzie się później w rzeczywistości. Może być w tym trochę racji. Ja nie kończyłem szkoły Montessori, ale społeczne liceum (Bednarska) w którym uczniowie i rodzice mogli zaskarżać decyzje nauczycieli, nie było pytania przy tablicy, a do nauczycieli mówiło się na „ty”. Rzeczywiście pójście na studia i zderzenie z Republiką Pań z Dziekanatu było szokiem. Może dlatego nie odnalazłbym się w klasycznej korporacji, gdzie miałbym być trybikiem?

Z drugiej strony nie chcemy, by nasze dzieciaki były trybikami. Chcemy, by były szczęśliwe, robiły to co lubią i oddawały się swoim pasjom. Jeśli nie odnajdą się w dnym zawodzie, poszukają innego. Jeśli nie odnajdą się w polskiej rzeczywistości poszukają innego kraju, gdzie będą mogli realizować się w swojej branży. W takich czasach żyjemy. Dlatego nie mamy z tym zbyt dużego problemu. A co będzie na etapie liceum – zobaczymy. Mamy nadzieję, że pójdą do szkoły w której nie będzie pruskiego drylu i systemu rodem z fabryk XIX wieku. Bo ile do cholery można?

I na koniec – ja bardzo chciałbym, żeby nie było szkół Montessori. To znaczy żeby cały polski system edukacji tak wyglądał, aby nie trzeba było tworzyć osobnych szkół. Żeby normalne było indywidualne podejście do ucznia, brak prac domowych, wykształcanie w dziecku pasji i wykorzystywanie jej, cierpliwość nauczyciela, rozwój systemu wartości w dziecku, uzgadnianie wspólnych działań z rodzicami, brak stresu i wiele innych spraw. Ale nie wiem, czy dożyję takich czasów 🙁