Hello World!
Wizyta przebiegła spokojnie, pan doktor sprawdził co i jak, zrobił USG po czym stwierdził, że macica już gotowa, a główka dziecka jest zbyt nisko żeby ją nawet porządnie zbadać. Podczas KTG pojawił się jeden skurcz, więc wszystko mogło wydarzyć się w każdej chwili. Maksymalną datę wywołania porodu zaplanowaliśmy na piątek. Jednak żartobliwe „do zobaczenia dzisiaj” pana doktora okazało się prorocze.
Wróciliśmy do domu i pojechaliśmy we czwórkę na zakupy. Mary powiedziała, że chyba coś czuje. Ale spoko – udało się pooglądać ubranka dla dzieci w ORCHESTRA, wypić espresso i pogadać. Wróciliśmy do domu. Ja zająłem się przygotowywaniem kolejnego przepisu na gookbooka, a Mary zaległa na łóżku. Tajska zupa kokosowa nie była przygotowana nawet w połowie, gdy Mary poprosiła o kartkę. Skurcze zaczęły się nasilać. Na kartce lądowały liczby zbliżone do siebie coraz bardziej. Była 15.30. Mary położyła się w wannie, a ja zacząłem czynić przygotowania do wyjazdu do kliniki. Oczywiście wszystko było już spakowane i przygotowane 🙂
Po 16 zadzwoniliśmy do kliniki i wsiedliśmy do samochodu. Oczywiście trafiliśmy na korek – to godzina o której w Genewie wychodzą z pracy te osoby, które chcą z niej zostać wyrzucone (4 godziny przed fajrantem?? 😉 )
Korki genewskie to jednak pikuś, szczególnie dla Warszawiaków (to taki korek jak przy Wileńskim w weekend 0 14). Dotarliśmy do kliniki.
Po długim poszukiwaniu miejsca parkingowego (Mary kategorycznie zabroniła wykonać mi manewru o którym marzyłem od dawna – zatrzymać się na środku przed kliniką i krzyknąć do ciecia który mi zabrania – WON, moja żona rodzi!). Całe szczęście tym razem nie musieliśmy wypełniać żadnych formularzy.
Mary wylądowała na łóżku. Udało nam się trafić do najlepszej sali – duża wanna, rozkładany fotel dla taty – wypasik. Tymaczem skurcze następowały coraz częściej. Około 17 zjawił się szwajcarski odpowiednik Maćka (anAstazjolog, nie lekarz) i wykonał znieczulenie. Podobno nie jest to takie straszne – to nie jakaś igła wystająca z kręgosłupa, tylko lekki zastrzyk znieczulający a następnie wprowadzanie tam żyłki – takiej jak na ryby. Za to zmniejszenie bólu – bezcenne!
Wody odeszły już tutaj – cóż za planowanie 🙂 Wszystko zaczęło dziać się szybko (położna powiedziała, że następnym razem poród może odbyć się błyskawicznie). I odbyłoby się szybko, gdyby nie ułożenie Franka. Otóż ziomuś ułożył się twarzą w bok, blokując się w niezbyt przecież szerokiej Marysi.
Skurcz za skurczem, parcie za parciem. Krzyk i ból mimo znieczulenia. Z mojego punktu widzenia najgorsze było to, że stoję obok, ale nie mogę pomóc. Zupełnie. Mogę być. Więc byłem.
Nie będę opisywał szczegółów anatomicznych, fakt był taki że trzeba było użyć ssaka aby Franola przekręcić – inaczej cały wysiłek poszedłby na marne. Przekręcenie, parcie, i jest!
Zdaję sobie sprawę, że wszystko co chcę pisać o całym porodzie i dziecku to rzeczy niby wszystkim znane, banalne, oczywiste. Truizmy. No bo co napiszę? Nie jestem tak biegły w pisaniu, aby przelać to na papier. To trzeba chyba po prostu przeżyć. I tyle.
Franek wyrobił się 14tego, 23:24. 3,660 kg, 51 cm. 10 punktów. Blond włoski, oczy skośne jak u mistrza Yody 🙂 Za to piwne – widać że mój 🙂 Ma podobno dość długie nogi i stopy. Po mamusi. I oczywiście wierzę że jest wyjątkowy, jedyny, a wszystko co robi jest najlepsze. Dziwić się? Chyba nie.
Poród obserwowało na Facebooku chyba ponad 100 osób, choć nie czujemy się bohaterami Big Brothera. Szczegółów anatomicznych (ani takowych fot) zamieszczać nie będziemy 😉 a podzielenie się tą radością, po roku na odizolowanej obczyźnie to wielka przyjemność. Choć Frank zaistniał w Internecie już przed porodem. Życie 🙂
Jest bardzo spokojny, nie płacze, choć lubi budzić swego kolegę który leży obok. Wtedy zadowolony zasypia. Sam natomiast obcym rykiem sprowokować się nie da.
I to chyba tyle. Na razie. Mary zostaje w klinice jeszcze 3 dni, a ja kursuję w te i we wte. Całość dopiero się zaczyna :]