Samo oprowadzanie po Genewie nie sprawia nam już co prawda zbytniej przyjemności (szczególnie jeśli chodzi o Marysię – wchodzenie po raz kolejny pod górę na genewskiej starówce jest nie dość że nudne to jeszcze poza jej możliwościami fizycznymi). Ale to co jest najfajniejsze to wyjazdy, w końcu zawsze możemy gdzieś wyjechać, a stąd wszędzie blisko… Tak. Tego chyba będzie mi brakowało najbardziej i trudno się z tym nie zgodzić, Genewa leży w tak dogodnym położeniu, że grzechem byłoby nie zwiedzić Europy Zachodniej podczas naszego prawie dwuletniego pobytu. Do tego wspaniała sieć autostrad i różnica między Polską a Szwajcarią robi się gigantyczna. Po 3 godzinach jazdy na południowy zachód z Genewy można dotrzeć do Genui, nad włoskie wybrzeże. Po 3 godzinach jazdy na południowy zachód z Targówka można dotrzeć do Radomia. O ile uda się przebić przez korki w Jankach 😉 Ot co.
Plan był dość prosty i udał się w większości zaplanowanych punktów. Soo z Marysią zostają w Genewie podczas gdy drugi Suchy razem z Gosią próbują wspiąć się na Mt Blanc. W tym czasie kręcimy się trochę po okolicy i jedziemy do Kanderstegu, po udanej lub nieudanej próbie wejścia na najwyższy szczyt Europy, alpiniści dołączają do nas i biorą udział w finale Fete de Geneve. Następnie cała czwórka wraca na łono Ojczyzny.
Pierwszą atrakcją w Genewie było oczywiście samo święto, coroczne wielkie święto zlewające się zresztą z narodowym świętem 1 sierpnia – rocznicą zjednoczenia pierwszych kantonów. W związku z tym Genewa przekształca się w tętniące życiem (oraz kebabami, watą cukrową i karuzelami) miasteczko do którego ciągną wszyscy poza Genewczykami (ci po cichutku ewakuują się poza miasto – ile można jeść watę cukrową?).
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wjechali z Soo na największą karuzelę – widok zaiste imponujący. Do tego rejs statkiem po Jeziorze Genewskim i strzelnica – super!
Następny dzień to wycieczka do Montreux, znane oczywiście przede wszystkim jako miasto w którym mieszkał niezapomniany Freddie Mercury. Pogoda iście upalna, rower wodny po jeziorze Genewskim, kąpiel na jego środku – bezcenne. Montroux zachwyca przede wszystkim malowniczym zestawieniem gór i wody, przy czym nawet najbardziej malownicze zestawienie polskie (Bielsko Biała i okolice) niestety wymięka – kolor wody Lac Leman (tak nazywają je Francuzi) i wysokość Alp… No cóż. :>
Wieczorem choć nie załapaliśmy się na gigantyczne fondue, to udało nam się podelektować się fajerwerkami.
Kandersteg, czyli górska wioska do której pojechaliśmy na weekend jest tak malownicza jak sceneria reklamy Milki. Tak właśnie większość osób kojarzy Szwajcarię i rzeczywiście nie jest to zupełnie wyolbrzymione. Skautowa część czytelników oczywiście wie dobrze że znajduje się tu ośrodek WOSM, czyli Swiatowej Organizacji Ruchu Skautowego. Niestety Kandersteg przywitał nas (a zdarzyło mi się to po raz pierwszy, choć był to chyba mój czwarty pobyt) kompletną mgłą i deszczem 🙁 Dwa (z trzech) dni spędziliśmy na oglądaniu filmów i okolicznych zabytków (głównie zamku w Thun) choć i to nie należało do mega przeżyć – zamek nie porażał bogactwem, a z jego okien widac było głównie mgłę. Całe szczęście ostatni dzień okazał się dość słoneczny, udało nam się więc powtórzyć trasę z zeszłego roku – weszliśmy do Oeschinensee i wjechaliśmy kolejką na Sunnbuel, czyli prawie 2000 m npm.
Już na miejscu okazało się, że mieliśmy więcej szczęścia nić mountblankowa część gości, Sunnbuel okazał się wróblem w garści ;] Do szczytu zabrakło im 400 metrów…
Kolejna atrakcja to Yvoir o którym już tu pisałem – średniowieczne miasteczko położone ok 40 km od Genewy, po stronie francuskiej. Niestety w lecie główną jego „atrakcją” są sami turyści którzy tłumnie wypełniają wąziutkie uliczki. Kamienne ściany z drewnianymi okiennicami (te są po prostu wszędzie, od Paryża, przez Szwajcarię i Włochy, po Prowansję i chyba powoli mi brzydną) wydają się starsze niż gdzie indziej, a w miasteczku panuje przyjemny chłód.
Ostatni dzień to podróż do Lyonu – miasta jeszcze nie typowo południowego, ale położonego na tyle na północ aby można obrócić tam spokojnie w jeden dzień i na tyle południowego aby można było zobaczyć w nim ślady rzymskich zabytków. Po obowiązkowych kościołach trafiliśmy dość niespodziewanie na muzeum miniatur i rekwizytów filmowych – oprócz wspaniałych rekonstrukcji planów filmów takich jak „Pachnidło” i genialnych miniaturowych rekonstrukcji różnego pokroju, chyba największe wrażenie zrobiły na nas (mnie i Soo rzecz jasna)… oryginalny kapelusz i bat Indiany Jones. Hell yes! 😀
A potem… potem już tylko fajerwerki na zakończenie Fete de Genewe (niestety widziane z daleka – nie mieliśmy szans na wbicie się do centrum na ich oglądanie, przyjechalo tu chyba pół Szwajcarii) i… pustka związana z wyjazdem gości. Ale nie na długo 🙂