Jesień idzie, nie ma na to rady
Minęło już 9 dni od ostatniego wpisu, choć dla mnie to dopiero chwila. Czemu? Ano tu wszystko dzieje się wolniej. życie w Petit Lancy płynie bardzo powoli i w niczym nie przypomina tego które zostawiłem w Warszawie. Na przywiezienie mebli z Ikei czeka się tydzień, w banku można czekać 10 minut aż zjawi się obsługująca pani. Po prostu nie ma po co się spieszyć. Czyżbym miał nauczyć się życia powoli? JA?
Powoli nadchodzi też zima. Przyzwyczajony do nagłych nadejść zimy, które miały miejsce przez ostatnie kilka ładnych lat, delektuję się każdym dniem indiańskiego lata jak nazywają to Amerykanie, czy Złotej Polskiej (Szwajcarskiej?) Jesieni. Jesień też nadchodzi powoli, jakby lato miało umrzeć ze starości a nie być nagle zabite przez jesień do czego jestem przyzwyczajony. Ot, ciepło, ciepło i nagle mroźny powiew powietrza pod koniec sierpnia. Jest późny październik a na zewnątrz można wyjść w t-shircie, ba czasem nawet trzeba, bo inaczej będzie za gorąco. Deszcze pojawiają się powoli, powoli żółkną liście, inne powoli opadają. Powoli. To słowo klucz.
Petit Lancy. A przecież mówiłem że Genewa? I tak i nie. Wszystko za sprawą tutejszego podziału terytorialnego. Otóż Szwajcaria jak pewnie wiecie składa się z kantonów, te natomiast składają się z mniejszych jednostek zwanych municipalities, czyli brzydko mówiąc gmin. Tak więc gmina Genewa to tylko centrum jako takie, natomiast my mieszkamy od na takim powiedzmy Targówku, czy Białołęce. Tutaj gminy te mają sporą niezależność, (większą niż w dniach gdy ustawa warszawska oddzieliła okoliczne dzielnice dają im na jakiś czas własny budżet). Wszyscy czują się mieszkańcami Lancy (Petit Lancy i Grand Lancy to dzielnice), potem dopiero mieszkańcami kantonu genewskiego i na końcu Szwajcarii. To dość typowe jak dla kraju złożonego z części – stosunkowo dość późno.
Zapisałem się na francuski. Jak już wspominałem sponsoruje to Wujek Prokter – i bardzo dobrze. Czemu? Bo bez francuskiego po prostu nie można tu żyć. Nie mówię nawet o angielskim – marzenia ściętej głowy. Nie można się tu nawet porozumieć PO NIEMIECKU a to drugi z trech oficjalnych języków. Masakra.
Przypomina mi się historia z Przygód Hucka Finna. Ten tłumaczy Samowi, murzyńskiemu służącemu, czemu francuzi mówią innym językiem. Na przykładzie tego że dwa różne zwierzaki nie dogadajś się ze sobą. Sam tego nie rozumie. Wszak Francuzi i Amerykanie to ta sama rasa – ludzie!
Francuzi i wszyscy frankofoni zdają się myśleć jak stary dobry Sam. Oni po prostu ciągle o tym zapominają. Pisałem już o tym i pisał będę pewnie jeszcze trochę – ale to jest jakiś absurd. Mówisz „I don’t speak FRENCH!”, twój rozmówca kiwa głową i dalej mówi po francusku. Czujesz się jakbyś rozmawiał z idiotą. I nie, nie zwolni, nie spróbuje wytłumaczyć na migi. Naprawdę wszystkie „ryba TUURKUU!” i inne historie o Polakach za granicą po prostu bledną. Francuzi biją wszystkich na głowę.
Tak więc będe miał… 25 godzin francuskiego tygodniowo. Jako, że mam mnóstwo wolnego czasu, a do znalezienia pracy prawdopodobnie będe jednak potrzebował francuskiego, rozpoczynam mega eksperyment mojego życia. Język w dwa miesiące! Takie tempo polecił mi Berlitz i dał gwarancję. Zobaczymy! Nie mogę już się doczekać 😀