• 12 czerwca, 2009
  • Michał Górecki
  • 0

Nie, ten wpis nie będzie o naszych miłosnych rozterkach spowodowanych upłynięciem Pewnego Czasu od naszych zaślubin. Nie to żeby ich nie było – w końcu każdy mężczyzna który wytrzymuje z kobietą w ciąży powinien dostawać pokojowego Nobla, ale to zupełnie inna historia i nie będę jej rozwijał, bo spowoduję jeszcze zaognienie na PEwnych Frontach 😉

Będę pisał o Polsce. Nie jakoś patetycznie i wzniośle, choć prawde mówiąc mam wrażenie, że na obczyźnie wszyscy prędzej czy później stajemy się romantykami.

Jesteśmy w Polsce. Przede wszystkim dlatego, że jutro Marta – siostra moja rodzona – bierze ślub. Później lecimy na Kanary – wiem że wydaje wam się że nic tylko latamy, ale przecież Cabo Verde to był urlop zimowy (a że w ciepłych krajach – no cóż ja nie lubię zimy!), a teraz już lato praktycznie. Później wylecieć nie będziemy mogli, bo Brzuch pewnie na to już nie pozwoli. Ale miało być o Polsce – o Kanarach jeszcze pisać będę w przyszłym tygodniu.

To że Polski mi brakuje już wiecie. Pisałem o tym nie raz i rzeczywiście siedząc sobie w Szwajcarii często rozmyślam co by to było, gdybym teraz siedział w tym moim prawdziwym domu. Dlatego też gdy zobaczyłem te zalane wodą pola – jakże inne od równo dociętych i przystrzyżonych pól szwajcarskich – gdy zaczęliśmy nad nimi krążyć i zniżać się, to do oczu mimowolnie napłynęły mi łzy. Wiem, wiem miało nie być wzniośle, ale dla mnie to normalne i zwykłe – tak właśnie reaguję. Pamietam mój pierwszy powrót z 3tygodniowego pobytu w Anglii – ucieszył mnie widok rozwalonego kontaktu, kibla z urwaną spłuczką i braku czegokolwiek w restauracji przy granicy. Bo to nasze jest. Nasze.

Idę warszawską ulicą i słucham warkotu silników – głośniejszego niż szwajcarski i bardziej chaotycznego. Skaczę z pęknietej płyty chodnikowej na drugą i czuję ciepło rozgrzanej ulicy, ciepło miasta. To – Warszawa – tak znienawidzona przez tysiące, przez tych którzy tu przyjeżdją pracować i prędziutko uciekają do siebie na weekend, przez tych, którzy spotykają warszawiaków i pseudowarszawiaków i na dzień dobry wsadzają im sekator w tyłek (to z takiego dowcipu) twierdząc że „łeee warszafka”. Znienawidzona za swoją powojenną kulawość, brak serca, odwrócenie się od Wisły i wiele innych mankamentów. A ja i tak ją kocham. To moje miasto. Tu się urodziłem, tu wychowałem. Jest tak różnorodna, że zawsze znajdę w niej coś dla siebie, wolę ją od zagołębionego Krakowa, wiecznie remontowanego Wrocławia, czy przeturystodreszonego Gdańska. I nikt mi tego nie zabroni.

Ale czuję się tu już trochę jak przybysz z małego miasteczka, ze wsi, jak Leon Kunicki w Warszawie. Po kilku dniach brakuje mi spokoju Petit Lancy, brakuje mi zorganizowania i rytmu Genewy. Pędzę jak oszalały w głośnym Kangoo i stoję w korkach, próbuję wjechać na pas przed samochody prowadzone przez Kierowców Którzy Akurat Mnie Nie Zauważają i potykam się o ludzi.

Właśnie – ludzie. Dopiero tera to zauważam. Ludzie SMIERDZA. Nie, nie przesadzam. Po pół roku znów spotykam ludzi którzy po prostu się nie myją. To banalne i straszne zarazem, ale zupełnie o tym zapomniałem, a mało co działa mi az tak na nerwy – jak można się nie myć? Przeciskam się więc przez tabuny nieuśmiechniętych (gdzieś podobno napisali że usmiechnięty człowiek w Polsce brany jest za wariata), spoconych i śmierdzących ludzi, tracę czas i nerwy w korkach, włączam agresora bez którego nie przetrwałbym na drodze. Ale potem… cieszę się, że kupię coś jednak w niedzielę, że mogę zjeść posiłek wtedy kiedy mam ochotę. I cieszę się przyrodą. Zwykłą dziką przyrodą. Polem, lasem, dziko rosnącym makiem i wydeptaną ścieżką. Nie wymuskanym ogrodem i rabatką z bratkami, tylko właśnie dziczą.

Więc chyba jednak tak. Chyba jednak tu jest moje miejsce. Już wiem, że będzie mi brakowało wielu rzeczy – już po powrocie. Ale jednak chcę być tu.

U Framelki wszystko w porządku – nadal nie wiemy jaka płeć, ale badania jak na razie są bardzo pozytywne. cieniutka fałda na karku, wielkość w porządku. Brzuch jeszcze zbytnio nie rośnie, ale w sumie tak może być. Teraz więc ślub, weselicho, odespanie i 9 dni na Kanarach. Fuerteventura again. Nie chcemy poznawać nowych miejsc przy jednak dość ograniczonej mobilności 😉 bierzemy tym razem ze sobą rodziców aby było raźniej (a im też się przecież należy). Jedyny problem to fakt iż francuski zupełnie wyparł mi z głowy hiszpański. Miejmy nadzieję, że nie do końca!