With a little help from my friends
4302
Jeśli miałbym opisać Genewę jednym przymiotnikiem byłoby to słowo „zielona”. Genewa jest po prostu bardziej zielona niż jakiekolwiek inne miasto które znam. Szczególnie teraz, gdy kwiaty przekwitają a ich miejsce zajmują liście. Wszystko stało się bardzo szybko – mlecze, które znam właściwie z weekendów majowych, tu rozkwitły już dwa tygodnie temu, a teraz – choć jeszcze kwiecień – część zamienia się w dmuchawce. Wiosna natchnęła mnie tak bardzo, że kupiłem soczewkę makro +4 – mogę sfotografować nawet oczy muchy 🙂 Parki są dosłownie wszędzie, a tam gdzie ich nie ma rosną drzewa. Głównie platany, choć oczywiście nie tylko. Pełno żywopłotów – cisy, tuje, graby. Na każdym rondzie klomby z bratkami, w każdym ogródku irysy, tulipany. Bajka.
Ale nie o wiośnie będe pisał, bo trzy notki z rzędu to trochę za dużo. Napiszę o moich wiosennych przemyśleniach, które towarzyszą mi na mojej wcześniejszej emeryturze (tak, tak, żadna firma nawet mi nie odpisała), podczas moich parkowych spacerów z Denisem. Swoją drogą parki bardzo mu się podobają, szczególnie ten ze strumieniem – nurkowanie będzie chyba jego ulubionym zajęciem. Ale nie o tym.
Dawno, dawno temu, gdy byłem w podstawówce (a dinozaury jeździły autobusami razem z ludźmi) – nie wiem, może w 6, a może w 7 klasie,wziąłem do ręki gazetę – chyba Wprost. Nie pamiętam. Był tam artykuł o Yuppie i Milkie. Moje pojęcie o dorosłym życiu było dość mgliste, komuna dopiero upadła, a ja zastanawiałem się jak nie wstydzić się dziewczyn. Ale w artykule opisani zostali właśnie Yuppie – krawaciarze pnący się w górę po szczurzych drabinkach i ich przeciwieństwo – kochający rodzinę, dom i ogródek Milkie. Gazetę czytał mój kolega – Maciek Wacławek. Spytał mnie nagle kim chcę zostać. Bez zbytniego namysłu powiedziałem że chyba Yuppie. W sumie nie wiem czemu. I wtedy on powiedział: – Głupi jesteś. Yuppie są do dupy. Lepiej być Milkie.
Są takie małe epizody życia, które jak slajdy zostają gdzieś z tyłu głowy – ten właśnie jest dość mocno zakotwiczony w mojej i często się przypomina. Radę Maćka chyba zapamiętałem, bo moje obrzydzenie do japiszonów trwało dość długo – między innymi dlatego nawet nie rozmyślałem o pójściu na szczurze SGH zaraz po maturze (choć wiele lat później się niepotrzebnie zdecydowałem, ale to inna historia).
Fakt faktem nigdy nie byłem typem karierowicza. Oczywiście było trochę więcej czynników, które o tym zadecydowały, może to że w domu zawsze były pieniądze i „nie poznałem co to głód”, może dlatego że nie musiałem wyrywać się do nikąd z małej wioski, czy miasteczka. Może przez harcerstwo, które nauczyło mnie trochę mniej „mieć”, a bardziej „być”, a może w końcu trochę przez społeczne liceum, które też w dużej mierze ukształtowało mnie dość specyficznie.
Summa summarum nigdy specjalnie nie przywiązywałem olbrzymiej wagi do mojej ścieżki kariery. Nie to że nie pracowałem, wręcz przeciwnie – właściwie od matury w taki czy inny sposób zarabiałem, dorabiałem i radziłem sobie finansowo. Rodzice choć mieli kasę nigdy nie uznawali kupowania czegoś ot tak – dostawaem nierozpieszczające kieszonkowe i prezenty na odpowiednie okazje. Ale żebym ustawiał swoje życie pod karierę? Nigdy.
Sam fakt, że w pracy spędzamy tak dużą ilość życia był dla mnie nie do ogarnięcia. No bo jak to – praca, środek do życia, zajmuje WIĘKSZOSC dnia?? Czemu? Może nie mogłem tego pojąć, bo mama nigdy nie pracowała, a tata od zawsze miał włąsną firmę i sam regulował czas pracy? Nie wiem.
Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że nie chcę pracowac – wtedy moje wywody byłyby zwykłym usprawiedliwianiem lenistwa. Po prostu to praca musi dostsować się do życia a nie na odwrót, wybrałbym także ciekawszą a mniej płatną pracę niż na odwrót. Po prostu tak mam. Chciałbym też móc wydawać kasę teraz, a nie odkładać tylko i wyłącznie na świetlaną emeryturę – po co?
Tym bardziej nie byłem nigdy w stanie zrozumieć ludzi pracujących do 19, czy 20. To był już zawsze dla mnie absurd. Ja nawet w ostatniej pracy – a była to przecież agencja reklamowa – wychodziłem równo o 17.00. Ba, wychodziła tak prawie całą firma. I to było w niej wspaniałe – tak JEST to możliwe!
Ludzie – co z życiem? Kiedy chcecie żyć? A może po prostu ja nie pojąłem tego, że PRACA to życie? Nie wiem. W każdym razie, jak się co sprytniejszy czytelnik domyśla – pracy mi aż tak bardzo nie brakuje. To znaczy nie że zupełnie, z chęcią bym ją znalazł, ale przecież nie podetnę sobie żył. Braliśmy to pod uwagę przy panowaniu wyjazdu – niestety na razie się spełnia. Szkoda tylko że muszę siedzieć sam z Denisem – mógłbym przy okazji jakieś dziecko wychować, czy coś 😀
Ale jest coś, czego brakuje mi o wiele bardziej i choć nie jest to może bezpśrednio z byciem Milkie związane, to trochę chyba tak. PRZYJACIELE.
W moim życiu zawsze było pełno ludzi – dziesiątki, a nawet setki. Harcerstwo, kilka uczelni i jeszcze parę innych czynników zrobiły swoje. Widywanie się ze znajomymi tak bardzo wrosło w moje życie, że gdy nagle zostałem sam na sam z garścią znajomych z Marysi pracy, wszystko ucichło jak po nagłym wyłączeniu głośnej muzyki. Ból uszu, pisk ciszy, pustka.
Mickewicz odkrył przecież całkiem niedaleko stąd, że ten tylko ceni co stracił. I tak właśnie jest ze mną, a może raczej z nami – bo Marysia czuje to samo. W jej życiu przyjaciele też zawsze odgrywali ważną rolę.
Nie, nie jesteśmy sami. Trafiliśmy dobrze, bo ci znajomi, którzy przyjechali tu z nami, choć są z nadania a nie wyboru, nadają na podobnych falach 🙂 Zycia 2 lat w towarzystwie nadetych bufonów chyba bym nie przeżył 🙂
I cóż jeszcze? Wielkanoc spędziliśmy w towarzystwie mamy Marysi oraz Martina – tu w Genewie. Pochodziliśmy trochę po Saleve i po Genewie, spędziliśmy trochę czasu w okolicy. Przy okazji odkryliśmy nową trasę spacerów i malowniczą alejkę bardzo blisko nas (na zdjęciu).
Trawnik nadal nie chce rosnąć. Chyba po prostu przesadziłem w zeszłym roku se środkiem na odchwaszczanie i ziemia zrobiła się zupełnie jałowa 🙁 Kupiłem trochę torfu, kupiłem ziemię, nawoziłem, siałem ze trzy razy. Rośnie kępkami i nierówno. Poczekamy, może się lepiej rozsieje. Nie chcę już zbytnio w niego inwestować – w końcu raczej ogródka ze sobą nie zabierzemy… Dzikie wino za to całkiem ładnie porasta naszą ogródkową pergolkę, nowe liście wyrosły w ciągu kilku dni. Rozmaryn zakwitł na fioletowo, nawet szałwia odżyła.
Rosną rośliny w żółtym ogródku Marysi, nawet te które zdeptał Denis. Na razie z 12 wyrosło 9, ale może te dwie pozostałe też jeszcze dadzą radę. Pomaga im system nawadniania – może to trochę śmieszne budować go w tak małym ogródku, ale co mam zrobić, że lubię takie gadżety? 😀
Największa niespodziankę sprawiła kupa zgniłych liści którą Mary odgarnęła na jesieni. Rosnące tam rośliny okazały się trzema tulipanami, czterema irysami i kilkoma makami. A obok nich rośnie jakieś dziwne drzewko – czereśnia, lub czeremcha (według mamy). O i to chyba tyle, wyszło i tak bardzo długo, więc jak ktoś dotrwał to gratuluję. Ale długo nie pisałem i znowu się głosy dopytywały – pozdrawiam głosy 🙂