Tysiąc mil, tysiąc mil…
Była kiedyś taka piosenka, zresztą trochę głupio przetłumaczona z Hundred Miles.Głupio, bo tłumaczowi miało pasować rytmicznie, a że z setki zrobił się tysiąc… To już nieważne 😀
Nieważna też dla meritum jest ta piosenka, tym bardziej że my rzeczywiście przejechaliśmy tysiąc mil. Ale to za chwilę.
Dzień zaczął się dość niefortunnie. Najpierw zostałem wezwany do pracy. Głos jak zwykle coś tam mi szeptał, ale tym razem nic pomóc mi nie mógł. Tak jak się spodziewałem, mój pracodawca podziękował mi za współpracę i stwierdził, że jednak nie widzi możliwości zarządzania projektami na odległość. No cóż, też się zastanawiałem jakby to mogło wyglądać, ale lojalnie chciałem o tym porozmawiać już prawie pół roku temu. Szkoda że dowiaduję się o tym dzień przed wyjazdem, szukanie pracy w Genewie nie należy do najłatwiejszych, a na pozwolenie o pracę czeka się dwa miesiące… :/
Tak więc zostawiłem wszystko za sobą i przygotowałem się do podróży. Jak już pisałem wcześniej dla mnie przeprowadzka to zupełne novum, nie mówiąc o nowym kraju.
Wyjazd opóźnił się, część do Mazdy którą chciałem kupić jeszcze w Polsce, czekała długo na składzie celnym. Wyjechaliśmy o 15 i zdecydowaliśmy się nocować we Wrocławiu, gdzie musieliśmy odebrać narty Marysi. Pierwotny plan zakładał przejechanie jeszcze odcinka za granicą, tak aby na następny dzień zostało mniej, ale po 22 nie było sensu jechać.
Tak to już jest z podróżą za granicę, że liczy się czas od polskiej granicy i do niej. Oczywiście odcinki zagraniczne przemierza się ze znacznie większymi prędkościami. Jazda po Polsce przypomina zabawę w zająca – wychylasz się co chwilę zza jadącego przed tobą zbyt wolno samochodu i masz nadzieję, że brak samochodu z naprzeciwka, brak zakrętu i brak górki ułożyły się szczęśliwie w koniunkcję – jeśli tak, to kicasz ile sił w silniku na następną pozycję. I potem znowu. I znowu. I znowu.
Koni pod maską co prawda nie brakuje, ale nawet te 260 rumaków trochę sapało – samochód zapakowany po sufit. Zdecydowałem się wziąć ze sobą część kuchni, żeby nie kupować zbyt wiele na miejscu.
Pobudka o porze zupełnie chorej – jeszcze ciemno – i ruszamy w kolejny odcinek. Do granicy blisko, a zaraz za nią poetyka jazdy zmienia się diametralnie.
Po pierwsze brak ograniczenia prędkości. Ustawiamy tempomat na 170 i suniemy. Więcej nie ma sensu – samochód ciężki, a i zbyt szybko nie jeździ, teoretycznie do 200 może dojdzie, ale po co. Po bokach przesuwają się pomalowane jesiennie drzewa. Autostrady niemieckie są nimi obsadzone – na skarpach drzewa i krzewy mienią się wszystkimi barwami jesieni. Przypuszczamy że są specjalnie tak posadzone, aby właśnie teraz, podczas jak to mawiają Amerykanie "Indiańskiego lata" mieniły się wszystkimi barwami jesieni – naprzemiennie. Wygląda to niesamowicie – trochę czerwonych liści, zaraz za nimi inne gatunki na żółto, i trochę zielonych iglaków. Samochody tańczą niczym na lodzie, gładko wymijając się na trzech pasach. I tak mija nam cała podróż, dodając jeszcze zwolnienie na granicy Szwajcarskiej – tu wolno jechać jedynie 120 km/h.
Dojeżdżamy, parkujemy równolegle przed domem (oj parkowania na "kopertę" to ja się jeszcze będę musiał poduczyć) i idziemy spać.