…where my heart is. But where is my heart?
Ciągle myślę że w Polsce. Ale wystarczą dwa dni w stolicy i zaczynam mieć wątpliwości. Nie sądziłęm, że będe chciał wrócić do Genewy, a jednak…
Po pierwsze musze wam drodzy czytelnicy przyznać się do jednej dość dziwnej rzeczy. Otóż jedną z moich wewnętrznych sprzeczności (których mam tak wiele, że czasami w myślach bratam się z Hemingwayem i zastanawiam się czy nie cierpię na chorobę dwubiegunową) jest jednoczesne umiłowanie porządku i prostoty i jednoczesna niemożność jego utrzymania. Doszedłem już w sumie do etapu pogodzenia się z tym faktem (a żona dbająca o porządek i wyjazd d Genewy pomógł mi trochę w jego utrzymywaniu). Ale doszła do mnie jedna rzecz – dość nagle i dość mocno.
Otóż przypomnę tym, którzy nie zdają sobie z tego sprawy – całe moje życie mieszkałem praktycznie na Seledynowej 5. Nie liczę etapu niemowlęcego, gdy spędzałem beztroskie życie leżąc w wózku pod szumiącymi, Otwockimi sosnami, ale od właściwie pierwszego do 31 roku życia moim domem był segmentowy domek na warszawskim Zaciszu. Miało to wiele plusów, o których rozwodzić się teraz nie będę, ale miało też zdecydowanie jeden minus. Przez te trzy dekady mojego życia w jednym miejscu, a szczególnie przez ostatnie kilka lat mieszkania tam bez rodziców, zarosłem milionem rzeczy. Rzeczy bardzo potrzebnych, mniej potrzebnych i tych zupełnie bezużytecznych. Część została oczywiście wyrzucona, część czeka na strychu na zapomnienie i wyrok śmierci, zdecydowana większość jednak lezy gdzieś na półkach, półeczkach, regałach, pawlaczach, w szafkach, szufladach i biurkach. Rzeczy nad którymi się nie zastanawiam i takich z których korzystam, figurek, świeczek, świeczników, książek, zeszytów, ryz papieru, maszyn i maszynek, i innych miliardów obiektów. Nie zdawałem sobie sprawy z ich istnienia i wpływu na mnie, aż do momentu zupełnego resetu, czyli wyjazdu do Genewy. Tu z przyczyn oczywistych wzięliśmy ze sobą tylko rzeczy najpotrzebniejsze, a nasz dom pełen jest pustki – błogiej, kojącej pustki.
I ta pustka koiła mnie zupełnie podświadomie, aż do momentu powrotu na Seledynową. Po dwóch dniach… chciałem uciekać. Uciekać do prostego uporzadkowanego życia tu. Wiem, wiem, pomyślicie – nie pracujesz kolo, to masz uporządkowane.
Nie, tu nie o to chodzi. Chodzi o to, że rzeczywiście ten szwajcarski porządek po pewnym czasie wrasta w ciebie i zaczynasz go lubić. Coraz bardziej.
Tak więc wróciliśmy późną nocą do Genewy i oczom naszym ujrzały się dzikie chaszcze. Trawa nie uschła, wręcz przeciwnie, ma się całkiem nieźle! Denis oszalał, zaczął wariować ze swoim jeżykiem którego zostawił na 3 tygodnie, a my poszliśmy spać. Następnego dnia zabrałem się za karczowanie ogrodu, a karczować rzeczywiście było co…. I najważniejsze – winogrona jak widać już rosną 😀