To ostatnia niedziela…
Lubię teraźniejszość. Nawet bardzo. Przeszłości zmienić nie możemy, a przyszłość jest tylko mieszanką nieskończonej ilości opcji i wielką niewiadomą. Teraźniejszość jest tu i teraz. Nauczyłem się ją lubić dawno temu, gdy podczas kolejnych już wakacji pomyślałem: korzystaj! Teraz! Właśnie teraz! Za miesiąc będziesz siedział w ławce.
Dlatego carpę djem dość często. Djem i djem, korzystam, uświadamiam sobie i chłonę rzeczywistość. Tak jest właśnie teraz. Teraz, gdy jeszcze jestem w Szwajcarii, gdy przeżywam ostatnią niedzielę tutaj – tak, w najbliższą sobotę wyruszam w wielką podróż w kierunku Polski. Tym razem terminalną.
Półtora roku minęło dość szybko i choć powinienem teraz zgodnie z moimi przekonaniami zająć się narkotyzowaniem teraźniejszością (tym bardziej że ma ona dziś wspaniały, wiosenny zapach), to nieuniknione będzie pewnego rodzaju podsumowanie. Bo zdecydowanie kończymy pewien rozdział życia. Rozdział który rozpoczął się niespodziewanie pewnym telefonem z Centrali Korporacji, a kończy teraz, dwa lata później.
Nie byłem zbyt pozytywnie nastawiony do tego wyjazdu. To dość dziwne, bo zazwyczaj tego typu podejmuje decyzje dość szybko i bez głębszego namysłu. Tym razem było inaczej – miałem dobrą pracę, taką na którą czekałem wiele lat (w której czułem że się spełniam, a to chyba dla mnie najważniejsze) i wiedziałem że mam marné chancé znaleźć podobną w Genewie. Niestety nie myliłem się. Choć kończę ten okres z niespodziewanie dobrą znajomością czwartego języka obcego i możliwością dodania wielu punktów na mapce „Cities I’ve visited”.
Nie będę was zanudzał streszczeniem tego, że nie znalazłem pracy (chętni mogą znaleźć to w poprzednich notkach), podsumuję tylko nieco moje „prawie dwa lata prawie wakacji”. Prawie dwa lata, bo półtora roku, prawie wakacji, bo…
No właśnie. Gdybym cofnął się w czasie te półtora roku i wiedział że mam do dyspozycji 1,5 roku wolnego czasu z happy endem… No właśnie. Ale się nie cofnę. Dlatego też mój sielski byt (który Soo porównał do beztroskich rozterek Kochanowskiego pod lipą) przerywały mi co chwila myśli typu „a co to ze mną będzie”. Oj głupim, głupim.
Już teraz, gdy czas wolny mam na wagę złota (nasz syn całkiem sprawnie nas z czasu wysysa) doceniam moje beztroskie dni, gdy leniwie szedłem na francuski, potem hasałem w parku z Denisem i robiłem zdjęcia pięknym okolicznościom przyrody. Na lunch wyskoczyłem do pobliskiej pizzerii, czasem pojechałem do centrum. Przygotowałem żonie obiad, pograłem trochę na PS3, przeczytałem kilkadziesiąt stron Marqueza. A potem zająłem się konstrukcją kolejnej wersji systemu zraszania ogródka (z którego i tak zbyt dużo nie wyszło).
Boję się. Boję się bardzo moich wyobrażeń o tym okresie – to przecież dość oczywiste, że zawsze idealizujemy przeszłość. A ta, pozbawiona małej garstki wad, która jej towarzyszła, będzie wydawała się tak idealna, że będę ją wspominał z gorzkim smakiem w gardle – smakiem zazdrości wobec samego siebie.
Nasze „odniechceniowe” wypady do Mediolanu, czy do Portofino, na południe Francji i do Sanremo. Żyć, nie umierać… A czy będe pamiętał o samotności bez przyjaciół, o odcięciu od kultury, czy poszukiwaniu pracy? Pewnie nie. Dlatego teraz, póki umysł myśli jeszcze w miarę trzeźwo, strzelę sobie małe zestawienie. A co!
Czego więc na pewno będzie mi brakowało?
Miasta. A może miasteczka. Od mojej pierwszej eskapady na zachód, jakoś pod koniec lat 80tych, polubiłem małe miasteczka. Ale te zachodnie. Bo jeśli chodzi o nasze to niestety muszę posłużyć się słowami Andrzeja Bursy – „mam w dupie małe miasteczka”. W końcu nie jesteśmy krajem miast i te zbyt piękne nie są. A Lancy jest małym miasteczkiem w pięknym stylu. Małe uliczki, mili znający się ludzie. I zieleń – pełno zieleni. Zresztą tak jest w całej Genewie. No cóż, może kiedy już finalnie odbudują ( i wyczyszczą :P) Wrocław, to tam właśnie odnajdę tę genewską zieleń. Oprócz zieleni wspaniałe sa tu odległości (wszystko blisko!) i transport miejski.
Skoro jesteśmy przy ludziach – tak, ich też będzie mi brakowało. Szwajcarzy okazali się dokładnie tacy jak przedstawiło mi ich szkolenie kulturowe zafundowane przez P&G. Bardzo niedostępni z początku i bardzo przyjacielscy po przełamaniu lodów. W ciągu 30 lat w Warszawie nie zaprzyjaźniłem się tak z moimi sąsiadami jak tu, po roku… Są naturalnie uśmiechnięci i pozytywnie nastawieni do życia. Wiem, wiem, poziom życia jest inny. Nawet bardzo inny. Ale czy my, Polacy, kiedy już zmieni nam się poziom życia (kiedyś się zmieni), będziemy potrafili otrząsnąć się z jarzma zaborów i innych problemów i uśmiechać się do siebie na ulicy? Wątpię, przepraszam.
Grzeczność. Wieczne merci, bon jour, miłego dnia/wieczora/popołudnia/spaceru/pikniku/wycieczki/iBógwieczego. Tak.
Kultury. Choćby na drogach. Do tej pory zresztą nie przestało mnie fascynować to że samochód ZAWSZE zatrzyma się gdy zbliżam się do przejścia, a pieszy ZAWSZE pomacha do mnie i powie MERCI, gdy ja się zatrzymam (choć wie, że go przepuszczę). No jest to niesamowite – wiem co mówię, pracowałem rok przy Puławskiej, w drodze do Piaseczna. Frogger. To samo z zachowaniem na drogach. Tu będę musiał długo się przestawiać… A tu, nawet dresiarz wychodzący z autobusu mówi do kierowcy „miłego dnia”…
Położenia i autostrad. Położenie Genewy na mapie Europy powoduje, że w ciągu kilku godzin jesteśmy w stanie dotrzeć wszędzie – od Lazurowego wybrzeża, przez Paryż, aż po Mediolan. Choć muszę przyznać, że Szwajcarii dobrze nie zwiedziliśmy 🙁 Autostrady – bajka, ideał. 40 franków rocznie i dostęp do najlepszej sieci autostrad jaką widziałem (przyznaję, nie byłem ostatnio w Hiszpanii, podobno robią wrażenie). W dodatku autostrad BEZ TIRÓW!
Klimat – jeszcze rok temu narzekałem na to, że tu nie ma prawdziwej zimy, ale po tym co zrobił z nami w tym roku Efekt Cieplarniany (he he) przyznaję, że to chyba fajniej. Lata są tu cieplejsze, jesienie dłuższe, a śnieg aż tak nie męczy. Podczas gdy wy odgarniacie nadal zwały sprzed furtki, ja oddycham wiosennym powietrzem i podziwiam trawę. Bez kup. No tak, powinienem był wspomnieć przy okazji kultury. Po psach się tu sprząta. Bo są dystrybutory z torebkami.
I ceny. Na końcu ceny i zarobki. Genewa jest w końcu na 2 miejscu na świecie, jeśli chodzi o poziom życia. Tak, za pensję Marysi utrzymywaliśmy się tu na takim poziomie jak w Polsce za nasze dwie pensje. Ok, pewne rzeczy były wyjątkowo drogie (na przykład – o dziwo – kurczaki, czy generalnie jedzenie, usługi i inne luksusy). Ale ubrania i elektronika są tu na podobnym poziomie co w Polsce, a w niektórych przypadkach nawet tańsze. To, przy 3 razy większych zarobkach i 2 razy większych cenach rzeczy codziennych, powoduje że po prostu stać cię na więcej. W Polsce wydanie kilkuset złotych na elektronikę to jednak co najmniej pół dnia myślenia (lub rozmowy z żoną :P), tutaj to raptem równowartość 2-3 wyjść do spożywczaka…
Dobra, wystarczy. Dlaczego więc cieszę się że wracam do Polski?
Polskę docenia się po tym jak się z niej wyjedzie. Pisał już o tym nasz wieszczu (tak, tak, to o Litwie było, ale nasza ci ona! 😀 ). Więc za czym tęskniłem?
Za miastem. Za Warszawą. Ci z was, którzy z niej nie pochodzą, pewnie mnie do końca nie rozumieją, ale ja na swój sposób kocham Warszawę. Za jej wielkość właśnie, za nieograniczone możliwości które daje. Po 30 latach nadal nie znam nawet połowy fajnych miejsc w niej, a nawet jak je poznam to znać już nie będę, bo się zmienią. Bo pójść tam mogę wszędzie, od surrealistycznie barokowej starówki, przez Pragę, po jakiś klub w centrum. Nie mówię już o możliwościach kulturalnych – w Warszawie co chwilę coś się dzieje. Prawdę mówiąc zupełnie tego nie rozumiałem wcześniej i chyba za mało korzystałem…
Rozmiaru. W wielu znaczeniach. Polska jest po prostu większa. Większa i dynamiczniejsza. Szwajcaria to jednak o wiele mniejszy kraj, o wiele bardziej ustabilizowany. A to ma też swoje wady. Rynek nie jest tak dynamiczny, o wiele trudniej znaleźć pracę, pod niektórymi względami jest tu po prostu nudno. Istnieje jedna porównywarka cenowa, dwie czy trzy sieci supermarketów, kilka banków (sic!). Pod niektórymi względami po prostu się tu nudziłem.
Właśnie – banki. Tak, pisałem już o tym, ale napisze jeszcze raz, brakuje mi polskich banków. Te dostępne dla zwykłych smiertelników mają tu ofertę rodem z lat 90tych. Zapomnij o smsie po transakcji, czy nawet… sprawdzenia bilansu karty kredytowej online (credit suisse). Masakra. Inteligo i Mbank – 100 lat do przodu.
Kobiety. Wiem, że Zupełnie Mnie To Nie Interesuje, ale jednak gdybym – zupełnie hipotetycznie – miał zawiesić oko na kobiecie na ulicy, to… nie miałbym tu nic do roboty. Serio. Polki są po prostu piękne 🙂 A Szwajcarki niestety zupełnie, zupełnie nijakie. A przecież widok pięknej kobiety zawsze podnosi na duchu, nawet gdy to tylko widok 🙂
Godziny otwarcia sklepów. WRESZCIE! Tak, pod tym kątem w Polsce mamy liberalizm. Nie wyobrażam sobie sytuacji w której nie pojawiłaby się gdzieś podaż, tam gdzie nie istnieje spory popyt. Sklepy całodobowe, bary i inne tego typu sprawy. Wszędzie. Tutaj niestety. Sklepy czynne do 18-19, zamknięte w niedzielę i mój faworyt – restauracje serwujące posiłki tylko w określonych godzinach. Pisałem o tym, więc napiszę jeszcze raz krótko – lunch można zjeść tylko od 12 do 14.30, między 14.30 a 18.00 ze świecą szukać miejsca gdzie można zjeść. Nawet w pizzerii nie ma wtedy zatrudnionych kocharzy. Jak na kolonii. Le cauchemar. Koszmar.
I w końcu za dostępność towarów. W Polsce znajdę wszystko. WSZYSTKO. Nie jest kwestią czy coś kupię, tylko gdzie i za ile. Większość rzeczy znajdę na Allegro, a nawet jeśli nie znajdę to znajdę kogoś kto mi powie gdzie to kupię. Serio. Tutaj lokalny serwis aukcyjny (ricardo.ch) czasami pokazuje jakieś wyniki, a porównywarka cenowa śmierdzi biedą.
Na próżno tu szukać yerba mate, czy choćby produktów spożywczych ze wschodu Europy. Owszem, znalazłem jeden sklep, niestety bez ogórków kiszonych. W Polsce spokojnie znajdę większość międzynarodowych produktów w delikatesach, ba, nawet Tesco ma półkę międzynarodową. Reszta w innych „kuchniach świata”. A skoro już jesteśmy w temacie – tutejsze największe centrum handlowe jest jak sklep osiedlowy w Warszawie 🙂 A czasem warto mieć wybór…
Warunki mieszkaniowe. Są tu tragiczne. Nie chodzi mi o sam poziom mieszkań, bo przecież w Polsce nie jest jakoś mega kolorowo, ale o ceny i dostępność. Pewnie możnaby znaleźć tu coś mega ekskluzywnego, ale za pieniądze które P&G dawało nam na wynajem (a które po przeliczeniu warte są prawie tyle co cała polska pensja Mary) udało nam się (i to naprawdę mega fartem!) wynająć mikro-domek pod Genewą, urządzony trochę jak w Polsce w latach 70tych. Boazeria (jak w saunie), różowe kafelki w łazience (z namalowaną wielką czaplą). Nie wyobrażam sobie po prostu wynajmowania takiego mieszkania w Warszawie. Na pewno nie za takie pieniądze. A tu generalnie trafienie mieszkania to już sukces. Całe szczęście w Warszawie będziemy mieszkali w świeżo kupionym domu. Urządzonym tak jak będziemy tego chcieli.
I wreszcie coś, czego porównać z niczym się nie da. Was. Przyjaciół. Przez dwa lata miałem was tylko wirtualnie. Dziwiliście się często, czemu tak często przesiaduję na Facebooku, czemu ciągle coś piszę, albo komentuję. A czy byłem kiedyś inny? Czy pamiętacie, abym siedział gdzieś cicho w kącie, albo czekał spokojnie, aż ktoś coś opowie? 🙂 Jestem zwierzęciem towarzyskim i dobrze mi z tym. Tak więc przeniesienie mnie tu, z dala od znajomych (choć nie mogę narzekać na tych znajomych których poznałem tu – dzięki za to że przyjechaliście tu wtedy kiedy my :), było dla mnie sporym wyzwaniem. Brakowało mi spotkań, wypadów, imprezek. Po prostu.
A więc rozpoczynam ostatni tydzień w Szwajcarii. Tydzień spędzony pod znakiem przyjazdu Marty z Maćkiem i Emilem (wreszcie, rzutem na taśmę!) i Taty, pod znakiem ryku Franka (nieustannie) i pakowania się. A potem już tylko 12 godzin drogi i Polska. Wytęskniona Polska. Choć mam nieodparte wrażenie, że nie zdążę nawet dojechać do Warszawy i moje wyidealizowane wyobrażenie Ojczyzny (zawierające w sobie automatycznie mieszankę wszystkich moich dobrych wspomnień z ostatnich lat) legnie w gruzach. Sprowadzi się do bluzgania na kolejny remont, trąbienia na TIRa i przeklinania dziur w drogach. No cóż. C’est la vie. Za to przede mną marzec i część kwietnia spędzona pod znakiem słomianego wdowca. Mary czas remontu przeczekuje z Frankiem we Wrocławiu, u Mamy. Tak więc Warszawo, otwieraj swe podwoje. PRZYBYWAM!