• 4 listopada, 2009
  • Michał Górecki
  • 1
7394

Niemieckiego uczyłem się już dość dawno, bo jakieś 15 lat temu. Kilka ładnych lat nauki, prawdę mówiąc z dość małym przekonaniem – ani to nie był do końca mój wybór, ani wielkiej sympatii do tego narodu nigdy nie czułem. Nie, nie zrozumcie mnie źle, nie mam za złe rodzicom, wręcz przeciwnie – cieszę się bardzo że się go uczyłem, zresztą zaraz się dowiecie dlaczego. Po prostu nie sądziłem że potrafię jeszcze cokolwiek po niemiecku powiedzieć – ot kilkaset lekcji, nudnej gramatyki i powtarzania zdań. A jednak…

Całość zaczęła się ponad miesiąc temu. Zaplanowaliśmy ostatnią przedporodową podróż do Ojczyzny – 15 października Marysia miała zaplanowaną obronę swojej pracy magisterskiej. Na początku planowaliśmy polecieć samolotem, ale skoro dostała ona zwolnienie, to czemu nie mielibyśmy pojechać samochodem? Przecież taniej… Tiaa.

Ale zanim dojdziemy do samej podróży opiszę śmieszną historię która przytrafiła nam się dzień przed wyjazdem. Otóż podczas naszego ostatniego grilla u sąsiadów wpadłem na pomysł abyśmy i my zorganizowali jakieś party. Może „polish party” z polskimi potrawami? 🙂

Każda okazja jest dobra, więc poinformowałem Eveline, że na początku października jest moja rocznica przyjazdy do Szwajcarii. Wszystko poszło jak z płatka, Eveline zaprosiła gości, z tymże… Po francusku „aniversaire” to zarówno „rocznica” jak i „urodziny”. Tak więc niestety sąsiedzi zrozumieli, że to… moje urodziny. Byliśmy tego pewni gdy w dzień imprezy Eveline spytała Marysi ile mam lat (po niemiecku, dziewczyny kontaktują się w tym języku, bo to jedyny język w którym mogą się dogadać, prawdę mówiąc trochę to śmieszne 🙂

Postanowiliśmy powiedzieć wszystkim prawdę tylko wtedy gdy NIE kupią im prezentu, w innym przypadku byłoby mi trochę głupio. Prezentu nie było, więc z ulgą opowiedziałem o błędzie biorąc całą winę na siebie. Całe szczęście tydzień później przypadały urodziny Marysi, a nieco wcześniej były moje imieniny (wytłumaczyłem im co to), więc nie było źle. Udało się 😀

Nazajutrz wyruszyliśmy w podróż. Samochód zapakowany, w sumie po co się ograniczać skoro możemy wziąć ile chcemy?

Pierwsze niepokojące sygnały z silnika zaczęły dobiegać tuż za niemiecką granicą. Otworzyłem okno i usłyszałem dziwny szum, ale pomyślałem że to nic takiego. Po chwili jednak szum wzmógł się, więc zjechaliśmy na parking. Z pod maski wydobywało się dziwne szuranie, które nie ustało po zatrzymaniu samochodu. Nie jestem specjalistą motoryzacyjnym, ale domyśliłem się, że to w takim razie coś z silnikiem i okolicami, a nie kołami. Po kilkakrotnym dodaniu gazu wszystko nieco ucichło. Pomyśleliśmy że to może jakiś śmieć, który wpadł pod maskę i tyle. Ruszyliśmy dalej.

Po jakimś czasie sytuacja powtórzyła się. Nie wiedzieliśmy co robić – była niedziela, więc wszystkie warsztaty były pozamykane. Postanowiliśmy więc zaryzykować i ruszyć w dalszą podróż.

Zaraz za Bayereuth (Bawaria) zauważyłem kątem oka że coś chyba jest nie tak z tyłem naszego samochodu. Zerknąłem w lusterko wsteczne – za nami ciągnął się gęsty dym. Zwolniłem i zjechałem w znajdującą się – całe szczęście – zupełnie obok, małą asfaltową uliczkę prowadzącą do stacji transformatorowej. Całe szczęście, bo nie staliśmy w ten sposób na środku autostrady, czy nawet na jej poboczu.

Otworzyłem maskę i zobaczyłem że spalił sie pasek napędzający alternator – jak później dowiedziałem się – „pasek wielofunkcyjny”. Nie pozostało nam nic innego jak zadzwonić po pomoc drogową. Przedtem jednak zadzwoniłem na numer ubezpieczalni, okazało się niestety że pan nic nie wie, że to JA mam mu podać jaki wariant ubezpieczenia posiadam, a w ogóle to on reprezentuje firmę, która tylko obsługuje inną firmę. Pach. Rozłączyłem się. Nie chciałem się stresować Polską w takiej sytuacji.

Pomoc przyjechała dość szybko. Niestety w międzyczasie ściemniło się, a pan powiedział że to trochę niebezpiecznie się tak holować bez wspomagania kierownicy, po ciemku. Trzeba było wezwać lawetę.

Laweta odstawiła nas do pobliskiego hotelu (800 metrów dalej znajdował się… Best Western! Tak, hotel tej samej sieci o której już tyle pisałem. Szczęście w nieszczęściu). Zapłaciliśmy 200 Eu za niedzielne holowanie (gulp!), poszliśmy do hotelu, a samochód został odstawiony do warsztatu w Bayereuth.

Zjedliśmy prawdziwie niemiecką kolację (pieczeń z dzika i inne frykasy) i położyliśmy się spać. Co było robić?

Rano Marysia obudziła mnie jakoś w okolicach wschodu słońca (brr) i kazała dzwonić do warsztatu. Niestety warsztat odebrał dopiero przy śniadaniu. Okazało się, że samochód mogą obejrzeć… po południu. Przypominam – jest poniedziałek, jesteśmy w Bawarii, w czwartek Mary ma obronę w Warszawie. Oczywiście do tego musi się nauczyć, bo „nic-nie-umie”. Dramat.

I tu musze przyznać, że w ciągu tych kilku godzin – zarówno wieczornych jak i porannych, mój niemiecki wraca do mnie z prędkością błyskawicy. Po prostu cały wielki wór z niemieckimi słowami i gramatyką zostaje przytaszczony do centrali mózgu i otwarty. Ironia losu – moje pierwsze zdanie z niemieckiego – to którym zatytuowałem notkę bloga – to „spieszę się, a mój samochód się zepsuł”. Dalej rozmawiam już z warsztatem po niemiecku.

Mówię pani że moja jest w ciąży i że to ważne – obiecują zająć się tym dość szybko. W końcu około 13.00 dowiadujemy się, że stanął kompresor klimatyzacji i że trzeba na niego czekać minimum do środy.

Podejmujemy więc szybką decyzję o ewakuacji. Jedziemy taksówką do Bayereuth, wynajmujemy tam samochód (w promocji Mercedes C klasa!), jedziemy do warsztatu. Tam przepakowujemy rzeczy, patrzymy ostatni raz na Mazdę (jeszcze wtedy nie wiedziałem że nie będzie mi dane jej długo zobaczyć) i ruszamy w stronę granicy. Samochód mamy zdać w Goerlitz, stamtąd odbiera nas już Mama i Martin.

Wszystko przebiega zgodnie z planem, wieczorem jesteśmy już w Bresl… eee we Wrocławiu 🙂 u Marty. Czemu u Marty? Ano temu, że u rodziców nocuje właśnie mama Martina – energiczna starsza pani, która w wieku siedemdziesięciu kilku lat właśnie robi „oblot” po swoich synach, zaraz po Polsce leci do kolejnego – do Australii!

Jest wtorek. Pożyczamy od Marty jej Nissana Almerę (Marta jest już w 9 miesiącu ciąży, więc nie jest jej on aż tak bardzo potrzebny) o ruszamy do stolicy. Kierunek – Otwock. Nie wjeżdżamy do Warszawy kierujemy się na Grójec, Górę Kalwarię i Otwock. Otuchy dodaje nam piękny jesienny krajobraz – drzewa zdają się mienić wszelkimi kolorami. Podejmuję decyzję o wypadzie do Lazienek w celu porobienia jesiennych zdjęć.

I tu po raz kolejny Przygoda daje nam o sobie znać. Dojeżdżamy do Otwocka, zmęczeni kładziemy się spać i… budzimy się w zimie. Tak, większość z Was pewnie kojarzy październikowy atak zimy. Z mojej jesiennej sesji nici , za to udaje mi się całkiem sprawnie porobić kilka zdjęć śniegu na… zielonych drzewach. Wspaniale.

Obrona to oczywiście pikuś (pan pikuś). Kolejne dni w Warszawie spędzamy na tournee po znajomych. Nie zrozumcie mnie źle – było super, ale po prostu tak wielu znajomych, tak mało czasu…

Wracamy do Wrocławia, żeby tu spędzić kilka dni. Niestety pogoda wbrew prognozom wcale się nie poprawia, więc specjalnie nie podróżujemy. Udaje nam się zobaczyć „Inglourious Basterds” (Majstersztyk!) i odwiedzić wrocławską część znajomych. Tu, we Wrocłąwiu dowiadujemy się też, że… na amerykańską wersję kompresora klimatyzacji będzie trzeba poczekać… do końca listopada. I że kosztuje ona około 1600 Euro. Aha, ubezpieczenie nie pokrywa nic, to w końcu AWARIA a nie WYPADEK. Ech.

Kupuję oczywiście szybko pełne Assistance na Europę (tak, tak PO szkodzie, nomen omen) i zastanawiam się nad możliwościami powrotu do Genewy.

Przypominam – mamy jedną dużą (DUZA) walizkę, dwie małe, torbę Denisa, samego Denisa i… ciążę 🙂 Samolot odpada z powodu ciąży, opłaty za oddanie wypożyczonego samochodu w Szwajcarii wynoszą tyle co wspomniana sprężarka.

Pociąg… owszem jest. Kuszetki. Aby pojechać kuszteką z psem musimy wykupić wszystkie 4 bilety.

W końcu wpadamy na pomysł pociągu Praga-Zurych. Do Pragi daleko nie mamy, więc dojeżdżamy tam samochodem, a pociąg ten ma wagony sypialne (dwa łóżka w przedziale). Pies kosztuje tylko 70 Eurocentów 🙂

Niestety do Pragi docieramy później niż się spodziewaliśmy, więc zostaje tylko trochę czasu na bardzo króciutki spacer i piwo z knedlikami. Next time…

Dość wytrzęsieni docieramy do Zurychu, wypożyczamy VW Tourana i dojeżdżamy do Genewy. Home sweet home. Naprawdę.

Problem polega na tym, że samochodu niet. Więc do porodu będziemy jechali taksówką lub autobusem. Wypas.