Był sobie kiedyś taki film z Tomem Hanksem. Nazywał się „Big”. W sumie chyba nigdy nie widziałem go w całości, bo to były czasy kiedy oglądałem o wiele więcej trailerów niż filmów – tylko trailery były odkodowane na Teleclubie i innych kanałach satelitarnych. Trailer do „Big” widziałem milion razy. Pewien chłopiec mający dość problemów bycia dzieckiem (eh, głupek!) podchodzi do maszyny spełniającej życzenia, wrzuca monetę, mówi „I want to be big!” i… budzi się następnego dnia jako Tom Hanks 🙂 Abstrahując może od samej atrakcji zbudzenia się jako Tom Hanks (do głowy przychodzi mi od razu milion możliwości jak to wykorzystać) (nie, Soohy, nie w ten sposób), sama idea stania się dorosłym nigdy specjalnie mnie nie pociągała – może dlatego w końcu nie widziałem tego filmu? To znaczy owszem, marzyłem o tym żeby skończyć tą durną edukację (tu miałem rację, polska edukacja to dno), marzyłem o tym, żeby mój zarost rósł równo i gęsto i o jeszcze kilku innych rzeczach 🙂 Ale wiedziałem w sumie że nie chcę bardzo się zmieniać, że nie chcę być sztywniakiem, dorosłym, poważnym człowiekiem.
Ale czemu właściwie to piszę? Aha, zapomniałbym o najważniejszym. Będziemy mieli dziecko 🙂 Tak, tak udało się – choć pewnie większość z Was to już wie z Naszej Klasy, Facebooka, Gadugadu czy innych dzisiejszych metod zaspokajania potrzeb ekstrawertyków. Ale zanim o tym powiem coś więcej, pozwólcie że dokończę swą myśl.
Pierwsza reakcja wielu znajomych to oczywiście „Goorek ojcem? Koniec świata!”. Prawdę mówiąc zupełnie taka sama, jak przed moim ślubem. Oddzieliłbym tutaj reakcje osób już zamężnych/żonatych i dzieciatych – bo ich wyobrażenie o mnie to ich sprawa 🙂 od tego o czym chciałbym napisać, czyli od reakcji osób traktujących ślub, czy dziecko jako w najlepszych wypadku przycementowanie do podłogi domu, przykucie do pieleszy żelaznym łańcuchem i moment kompletnego i totalnego farewell z wolnym życiem jako takim.
Bullshit, że tak z angielska zarzucę. Wielkie, śmierdzące bycze gówno. Ok, oczywiście mogę teraz się madrzyć co co dziecka bo nie mam pojęcia jak to jest (a pewnie rzeczywiście czasu wolnego ubędzie całkiem sporo), ale powiem kilka słów o ślubie a następnie zastosuję metodą ekstrapolowania na następna wydarzenia tego typu (tak, trudne słowo).
Czy ślub rzeczywiście był dla mnie takim strasznym wydarzeniem? Czy pożegnałem się z jakąkolwiek wolnością? Prawdę mówiąc było dokładnie na odwrót.
Po pierwsze jak pewnie wiecie, nie było to dokładnie planowane wydarzenie, które z przykrością przybliżało się do mnie od lat, a dość spontaniczna decyzja po roku związku. Całkiem słuszna z perspektywy czasu 🙂 Co to zmieniło (warstwy religijnej nie będę tu poruszał, pozwolicie)?
Jesteśmy w związku dwóch osób. Związku przypieczętowanym, przez co wszelkie zmartwienia towarzyszące mi przez dekadę „dwudziestaka” odpłynęły w siną dal. „Czy ten związek ma sens, ma przyszłość, co będzie, jak będzie, czy ja kocham bardziej, czy ona kocha bardziej, co znaczy to zachowanie, a co znaczy tamto zachowanie” i tak dalej. Brr. Nie to że teraz wszystko jest pewne do końca życia, ale naprawdę wszystkie te lęki zastanawiania się i inne pytania po prostu już nie męczą. Mam porównanie – teraz jest lepiej. Serio.
Czy jestem ograniczony? No cóż, ograniczony byłby pewnie ktoś, komu żona na nic nie pozwalałaby, ot na wyjście z kumplami, czy hobby. Fajnie chyba jednak mieć żonę która jest jednocześnie twoim kumplem. Nie, oczywiście żona kumpli jako takich nie zastąpi, ale kumplem jako takim być może. Fajnie jak żona jest osobą, która zagra z tobą na Playstation w strzelankę, jak pokłóci się z tobą na temat teorii podróży w czasie (i tak ja mam rację), fajnie jak lubi te same seriale (choć czasami ogląda jakieś durne programy na MTV w których Paris Hilton decyduje kto się z nią może kąpać w jacuzzi, a kto już nie).
To wszystko kwestia umowy między dwoma osobami i myślę, że mógłbym mieć (a może nawet miałem) związek który męczy bardziej, ogranicza bardziej, choć bez ślubu. To teraz możemy pojechać sobie gdzie chcemy bez problemów, bez pytania rodziców czy kogokolwiek, to teraz nie musimy martwić się o kasę, tylko z wyjazdu korzystać. Kiepsko? Nie.
Dlatego też nie boję się jakoś straszliwie tego, że mam być ojcem. Wręcz przeciwnie, niesamowicie się cieszę i nie mogę doczekać się chwili, kiedy zacznę w tym małym klonie rozpoznawać siebie – choć wiem, że któregoś dnia zwyzywa mnie straszliwie i powie że mnie nie kocha. Takie uroki :]
I wcale do tego wszystkiego nie musze być straszliwie BIG. Bo po kim? Moi oboje dziadkowie – którzy niestety nie doczekali do zostania pradziadkami, przynajmniej z mojej strony – byli przez całe życie totalnymi zgrywusami.
Dziadek Mietek co chwilę robił jakieś kawały i opowiadał dowcipy, czy śmieszne historie jeszcze sprzed I Wojny Światowej, a dziadek Karol udawał Pana Michała ze Zwierzyńca, a jeszcze kilka tygodni przed śmiercią wstał i zaśpiewał w restauracji „Umówiłem się z nią na dziewiątą”.
O tacie wspominać chyba nie muszę, bo każdy kto go zna wie, że to chyba ja jestem od niego poważniejszy 🙂 Co prawda teraz nadmiar pracy powoduje, że nie zawsze ma szampański humor, ale wystarczy że się trochę wyluzuje i wchodzi na maszt na łódce i udaje pirata, albo robi różne inne dziwne rzeczy. Nie chcę wiedzieć co będzie robił gdy dziadkowo jeszcze bardziej zdziecinnieje 🙂
No ale do tematu, bo męczę was jakimiś przemyśleniami, a nie napisałem o najważniejszym! O ciąży wiemy oczywiście już od jakiegoś czasu, właściwie cały poprzedni miesiąc. Nie chcieliśmy zbyt tego rozgłaszać, gdyż jak wiadomo w pierwszych tygodniach różnie bywa, a tu na wizytę u ginekologa czeka się miesiąc, nawet w ciąży. Dodajmy do tego internet pod ręką (i miliony teorii na forach w stylu „krawisz? Na pewno poroniłaś!) i sami zrozumiecie nasze obawy. Całe szczęście wizyta u ginekologa rozwiała wszelkie obawy – dziecko rozwija się dobrze, to prawie 8 tydzień. Marysia jest odporna na wszelkie niebezpieczne sprawy – różyczkę, czy nawet toksoplazmozę (te paskudne kocury do czegoś jednak się przydają :P). Jedynym problemem jest infekcja – jak wiadomo w ciąży spektrum możliwych do zastosowania antybiotyków drastycznie zmniejsza się, ale myślę że sobie z nią poradzi – twarda jest 🙂
Franek (jesteśmy na razie przekonani że to syn, gdyż wcelowaliśmy dokładnie co do dnia) lub Amelka ma przyjść do nas w okolicach 14 grudnia. Prezentowo to niezły hardcore – najpierw mikołajki, potem urodziny, potem już święta – no ale co zrobić 🙂
Zmieniła się też sprawa pobytu tutaj. O ile opieka nad ciążą i sam poród to sprawy które na pewno chcemy przeprowadzić tutaj (nie dość że lepiej, to jeszcze zupełnie za darmo), to w jakimś bezpiecznym czasie po porodzie chcemy wrócić do Polski. Ja może wreszcie pójdę normalnie do pracy, a i dziadkowie będą bliżej 🙂
Marysia ciążę znosi całkiem dobrze, oprócz zachcianek – twarożek, pierogi, kiszone ogórki oczywiście – nie ma żadnych rewelacji typu wymioty (w przeciwieństwie do mojej siostry, która przez ostatnie tygodnie jadła tylko truskawki). Na początku mieliśmy różne obawy co do innych symptomów które nas niepokoiły (co skutkowało choćby czekaniem w szpitalu na wolnego lekarza – do 3 rano!!), ale okazało się że nie ma powodów do paniki.
Na koniec chciałem jeszcze podziękować naszym drogim czytelniczkom (tak, wiem że mamy też męskich czytelników, ale to czytelniczki odzywają się do mnie powodując, że czuję się jak onegdaj Filip piwnooki z Filipinki) za pokadanie wiary we mni i w mój styl. Goi to powoli moje podcięte skrzydła – podcięte jeszcze w liceum. Goi tym bardziej że dwie z czytelniczek (o tylu wiem) sa polonistkami, więc chyba znają się na rzeczy 🙂 A skrzydła podcięte w liceum zostały z powodu czysto prozaicznego – nie pasowałem do szablonu, nawet tak nieszablonowej szkoły jak ta do której uczęszczałem. Moja niechęć do lektur skutkowała samymi trójami – a jak tu z tróją wierzyć w siebie? Rozprawki i wywody, a nie własne przemyślenia – ot czego nauczyć się musi każdy uczeń. Co mam zrobić z tym, że Lalka mnie nie bawiła, zasypiałem Nad Niemnem, a Trylogia jakoś specjalnie nie porwała? Chłopów nawet nie tknąłem (moja polonistka sama przyznała się, że ich nie czytała nigdy do końca). Ferdydurke lubiłem, ale rozumiem dopiero teraz (gdy sam przekroczyłem trzydziestaka jak Józek – dopiero teraz rozumiem koszmar zaciągnięcia z powrotem do szkoły, czy fascynację nowoczesną pensjonarką Zutą).
Ale cóż miałbym pisać? Powieści na pewno nie – choć język może rzeczywiście mam giętki i pisze on co pomyśli głowa, to pewna moja naiwność postrzegania świata nie pozwala mi na stworzenie skomplikowanego świata postaci i intryg. Płytkie by to było i proste. Lubie opisywac rzeczywistość, wydobywać z niej smaki i to jedynie mogłoby w jakiś sposób być moim przeznaczeniem. Ale co komu po mojej biografii? Z chęcią opisałbym miejsca mojego dzieciństwa, zabrał was w podróż po magicznym świecie Miejsc i Postaci. Ale na co komu Biografia Niczyja?
O Genewie mógłbym napisać. O niej widzianej oczami Polaka. Ale kogóż to zainteresuje? Kto to kupi? Prokterowcy przyjeżdżający tu? Opłacałoby się raczej napisać poradnik Polaka w Londynie, to chyba mniej niszowy temat…
Kończę więc tą otwartą kwestią, wierząc coraz bardziej w swoje zdolności, za co niezmiernie wam dziękuję. Dziś wieczorem pociąg wiezie nas we czwórkę (z Denisem i Frankiem) do Mediolanu – spędzamy tam weekend. Wrzucę też trochę zaległych zdjęć, gdy już uporządkuję ich bibliotekę. I to by chyba było na tyle w tym odcinku 🙂 Franek, you want to be BIG! You gotta be BIG! 🙂