
Ostatni dzień w Turcji to jeszcze trochę opalania i odkładane na ostatni dzień zakupy. Kupiliśmy fotele (beanbagi), trzy witrażowe lampki i jeszce kilka małych miseczek z Cini.
Z jednej strony trochę żal wyjeżdżać i myśleć ze strachem o pogodzie w Polsce, z drugiej po dwóch tygodniach człowiek na prawdę tęskni za swojskim jedzeniem.
Na zakończenie jeszcze jedna rzecz o której miałem napisać i ciągle wylatywało mi to z głowy. Otóż podejście do języka angielskiego. Jak wiadomo akcent osób z Azji mówiących po angielsku jest zazwyczaj tak dziwny, że „polisz akcent” wydaje się przy nim istnym londyńskim cockneyem. Zastanawiałem się od czego to zależy – aż do momentu kiedy poznaliśmy na stoisku u Sukru nauczycielkę angielskiego. Mówiącą… no właśnie. Turkisz aksentem. 🙂
Ale to nic – najlepsze jest to, że localsi nie zadają sobie trudu aby sprawdzić pisownię czegokolwiek przed choćby wydrukowaniem tego na plakacie, czy zrobieniem szyldu w sklepie. Roi się więc od hamburger’s i hamburgers’ oraz rozmaitych literówek. Absolutnym hitem jest stoisko w supermarkecie, gdzie zamiast „Cereals” napisane jest „Serials”. Czyli zamiast płatków śniadaniowych można kupić tam seriale do programów 😀
Ostatnia noc i podróż do Polski przebiegła spokojnie i bez problemów. Ojczyzna przywitała nas nawet znośną temperaturą 16 stopni. Po Kanarach było gorzej, ale było to dwa tygodnie później.
Zostało nam spakowanie się i wylot do Szwajcarii. To znaczy wylot dla mamy i Marysi, ja z tatą jedziemy tam Mazdą. Półtora tysiąca kilometrów 🙂