7260

Budzimy się z nadzieją na to, że Sanremo chociaż rano zaprezentuje nam się z piękniejszej strony. I rzeczywiście – nie zawiedliśmy się. Wąskie uliczki włoskiego miasteczka, zaspani Włosi popijający swoje ranne espresso i pagórkowata okolica tworzą wspaniałą mieszankę. Mijamy katedrę i kierujemy się do czegoś co zwie się La Pigna.

Idziemy dość powoli, bo droga prowadzi pod górkę i wcale nie ma zamiaru się wyprostować. La Pigna okazuje się starówką, ale starówką inną niż wszystkie widziane do tej pory. Nie jest to sztucznie wymuskana, barokowa starówka warszawska, ani wielka, stanowiąca prawie całe miasto wrocławska. Nie przypomina w ogóle starówek widzianych do tej pory. Jeśli miałbym ją do czegoś porównać, byłaby to warszawska Praga. Ale oczywiście bardziej włoska… Uliczki są tu tak wąziutkie, że wszelkie widziane do tej pory wąskie uliczki stają się w myślach szerokimi alejami. Nie, to nie są uliczki, to właściwie kamienne ścieżki wijące się w górę i w dół. Nie ma najmniejszego problemu z dotknięciem budynków lewą i prawą ręką. Z okien zwisają suszące się rzeczy (a jakże!), a przewody doprowadzające elektryczność, internet i telewizję tworzą gęstą, niepasującą tu zupełnie pajęczynę. GPS poddaje się i mówi szczerze że nie wie gdzie jest, więc idziemy na czuja, pod górkę. Dochodzimy do pięknego kościółka i powoli zaczynamy schodzić w dół. Dziś przecież powrót do domu.

Przygotowujemy samochód do podróży i ruszamy w stronę Szwajcarii. Ale, ale! Już na samym początku zaznaczyłem że nie chcę wracać nudnym tunelem pod Mont Blanc, tylko przełęczą świętego Bernarda! Tą samą którą najpierw przeprawiał się Hannibal (tylko w przeciwnym w kierunku), później papież Stefan III, a jeszcze później Napoleon. Rzeczywiście – robi to olbrzymie wrażenie.

Cienka dróżka (choć podobno wyremontowana – Mary jechała tam w sumie rok temu) wije się pomiędzy górami, a te prezentują się w blasku słońca i kołnierzu chmur. Ciśnienie wyraźnie się zmienia (co widać po naszym Tymbarku który wydyma się niesamowicie) a także… po smrodzie dochodzącycm z bagażnika. Okzało się, że płyn do mycia szyb który kilka dni wcześniej schowałem do bagażnika, nie wytrzymał ciśnienia i popuścił. Nakrętkę oczywiście. Z tego też powodu reszta podróży upływała nam w oparach niezbyt przyjemnego zapachu płynu do szyb rozlanego po walizkach :]

Dojeżdżamy do przełęczy, zakładamy kurtki (zimno!), obserwujemy samochód który właśnie zawisł na skale (całe szczęście „jedynie” nad jeziorkiem, nie nad przepaścią) i zaczynamy zjeżdżać w dół. Tu droga prowadzi już głównie tunelem – niestety. Po drodze mijamy tablice upamiętniające przemarsz Napoleona.

Wjeżdżamy do Szwajcarii od strony Lausanne, więc musimy po raz setny przejechać autostradę wokół jeziora i… home sweet home. Tak, prawdę mówiąc coraz częściej tak o nim myślimy. 🙂