Samolot odlatuje wieczorem, więc mamy jeszcze cały dzień na spędzenie czasu na wyspie. Ja jak zwykle włączam mój „tryb świadomości” – bardzo go lubię i polecam go wam wszystkim. Siedzę sobie na basenie, obserwuję lazurową toń wody w basenie i granatowy ocean rozciągający się za nim i uświadamiam sobie, że jeszcze tu jestem. Własnie teraz, w tym momencie, w tej chwili. Przeszłość jest tak długa, przyszłość jeszcze dłuższa, a teraźniejszość trwa tylko mgnienie oka. Będę tęsknił za tym wyjazdem, już niedługo stanie się on historią, a teraz jeszcze tu jestem, jeszcze tworze jego historię, jeszcze moge napawać sie każdą jego sekundą. Oddycham głęboko i staram się wszystkimi moimi zmysłami chłonąć chwilę. Carpe diem.
Niestety czas mija nieubłaganie i błogie wylegiwanie kończy się. Może i lepiej, bo moje ramiona palą niemiłosiernie – sam nie wiem czy dlatego że poprzedniego dnia dużo stałem na plaży (i robiłem zdjęcia surferom), czy dlatego że nie chciało mi się do nich sięgnąć gdy rozsmarowywałem olejek do opalania z filtrem. Fakt faktem – noszenie plecaka staje się katorgą.
Żegnamy się z hotelem i wyruszamy w stronę lotniska. Po godzinnej podróży jako pierwsi checkujemy się na lot (Marta z Marysią zdecydowały wreszcie wykorzystać swój wystający, brzuchaty atut i po prostu „kobiety ciężarne i inwalidzi wojenni obsługiwani sa poza kolejnością” stało się faktem) i ruszamy w stronę Polski.
Marta jako mistrzyni obrotności znajduje zaraz potrójnie wolne miejsca w samolocie dla siebie, Mary i Mamy, ja zostaję z dwoma miejscami obok. Miejsc jest sporo, choć w tą stronę samolot był pełny – być może to początek sezonu, a wiele ludzi zostało na 2 tydzień.
Z głośników rozlega się głos kapitana. to Amerykanin! Ci którzy mnie znają wiedzą dobrze, że mam totalnego (pardon) pierdolca na punkcie akcentów i takiego samego na punkcie USA. Zamiast sztywnego „lejdis end dżentelman dis is jor kaptajn spiking” rozlega się piękne amerykańskie „Myy naaame iiiz Neeeil <something>, and I’m your captain”. Linguorgazm 🙂
Wyciągam maka i obrabiam zaległe foty. (Wrzucę wszystkie po przyjeździe – niestety aby wszystko pojawiało się na blogu zarówno galeria jak i blog musza być na tym samym serwerze, a teraz jest inaczej 🙁 )
Gdy sen mnie zmaga kłade się.. i budzę już nad Warszawą. Piękne! Chciałbym aby każdy lot tak wyglądał.
Wysiadamy, zakładamy swetry i wracamy do szarej rzeczywstości. Szczerbaty, „warsiawski taksiówkaź” wiezie nas na Seledynową. Tam czeka już śniadanie przygotowane przez Tatę – i to jakie śniadanie! Hotelowe przy tym wymięka 🙂 Oglądamy zdjęcia i idziemy spać. Wszak jest dopiero 7 rano. Śpimy do 13… Początkowo pogoda jest całkiem ładna, ale już za chwilę… Ech. Polska.