Decyzja o wyjeździe do Mediolanu została podjęta – jak większość naszych decyzji – dość nagle. Ot, w czwartek, Mary zapytała czy przypadkiem nie pojedziemy do Milano. Mnie powtarzać dwa razy nie trzeba, tym bardziej że szykowaliśmy się do wyjazdu tam właściwie od samego początku pobytu w Szwajcarii. Mediolan, oprócz Paryża, to chyba najbliższe miasto – z tych bardziej znanych.
Oczywiście podróż pociągiem – samolot jest zbyt drogi, a samochodem do Włoch jeżdżą tylko samobójcy. Nawet do północnych…
Wszedłem więc do internetu, aby zarezerwować hotel i pociąg. Z hotelem nie było problemu – Marysia znalazła 4 gwiazdkowy hotel blisko dworca, z możliwością nocowania ze zwierzętami bez dodatkowych opłat. Z pociągiem było gorzej – okazało się, że powrót w życzonej przez nas godzinie jest możliwy tylko w 1 klasie – no cóż, w końcu pierwszy majowy weekend (choć tu wcale nie długi).
Pierwsze zaskoczenie było niestety negatywne. Po pierwsze wcale nie jechaliśmy Pendolino (to juz drugi raz po Paryżu kiedy omija mnie podróż szybkim pociągiem). Po drugie Cisalpino – czyli ten na który kupiłem bilet okazał się bliski standardom znanym z naszego kochanego PKP. Tak, tak, to kolejny raz, kiedy okazuje się, że wcale u nas nie jest tak tragicznie. Prawdę mówiąc nie pamiętam kiedy ostatni raz w PKP nie było wody – a tu nie dość że kibel podobnie obskurnie to nawet nie ma jak rąk umyć. Europa!
Pociąg wiózł nas całe 4 i pół godziny. Drugą niespodziankę mieliśmy jednak jeszcze przed opuszczeniem pociągu.
Teraz mały wstęp dla tych którzy we Włoszech nie byli. Włochy – jak wiadomo – to kraj w pewnym stopniu wywodzący się z dawnego Imperium Rzymskiego. W pewnym stopniu, gdyż w żyłach jego mieszkańców możemy odnaleźć także krew barbarzyńców którzy przyczynili się do obalenia tegoż Imperium jak i krew potomków handlarzy z Lombardii, czy Wenecji. Szyk i elegancja, do tego choleryczność i żywiołowość. I uwielbienie do munduru. To wszystko Włochy.
Pamietam, że gdy pierwszy raz – prawie 10 lat temu – przyjechałem do Włoch, to zaskoczyła mnie ilość formacji mundurowych. Wcale nie wojskowych – policyjnych i okołopolicyjnych. Przestałem je liczyć, gdy zbliżyłem się do dziesięciu, a nowe ciagle się pojawiały. Oczywiście znakomita większość w pięknych galowych mundurach – tutaj nawet ustępują im miejsca amerykańscy Marines. (Niestety zdjęć nie będzie, bo im robić nie wolno)
Tak więc zaraz po przekroczeniu granicy do przedziału wkroczyła policja celna zwana Guardia di Finanza. Spytała skąd jesteśmy, gdzie mieszkamy, itp. Kamuflaż, kamizelki kuloodporne. Za chwilę po nich wkroczyła zwykła Policja (Polizia di Stato) która tym razem sprawdziła nam paszporty, a nawet kontaktowała się z bazą żeby sprzawdzić, czy nie jesteśmy znanymi przemytnikami. Literowali nasze imiona i nazwiska (Mikelandżelo, Italiano, Cecilio, itp ;), sprawdzili paszport Denisa. Nawet na lotnisku tak nie sprawdzają. W końcu ruszyliśmy.
Swoją drogą byłem we Włoszech już dwa razy i za każdym razem fascynowała mnie ta mnogość służb mundurowych. W ciągu jednego dnia spotkałem więcej policji niż w ciągu całego pobytu w Szwajcarii. Oprócz wspomnianych służb, oczywiście jeszcze Polizia Locale, Polizia Stradale i Carabinieri!
Zmieniły sie tez komunikaty w głosnikach. Przed każdą stacją, oprócz jej nazwy, wyczytywano (w 4 językach) wszystkie możliwe zakazy. Zakaz otwierania drzwi za wcześnie, zakaz wysiadania na platformę przeznaczoną dla obsługi pociągu, itp. Niesamowite!
Wysiadamy na dworcu głównym. Jego bryła robi niesamowite wrażenie. Na początku przypomina nieco socrealistyczne budowle (elementy podobne jak w Pałacu Kultury), ale można w nim też doszukać się elementów faszystowskich, styli art deco czy secesji. Jedno jest pewne – robi wrażenie!
Jest dość późno więc idziemy do hotelu. Ten okazuje się całkiem przyjemny – szczególnie „Pillowmania”. Do wyboru jest 6 poduszek(!), a łóżka są mega, mega wygodne. Dość szybko zasypiamy i śpimy wygodnie jak nigdy. Polecamy Hotel Splendido!
Rano zjadamy szybko śniadanie i ruszamy w miasto. Chcemy zobaczyć najważniejsze zabytki i oczywiście kupić jakies ubrania – w końcu Mediolan to jedna ze światowych stolic mody!
Miasto robi na nas wrażenie. Nie chodzi o samą architekturę, chodzi o to, że żyje. Północne Włochy są oczywiście inne od południowych – nie jest tak brudno i gwarno jak w Neapolu, na ulicy powoli pojawiają się ludzie – eleganccy jak nigdzie indziej. Włoszki z błękitnymi oczami i rozjaśnianymi włosami, zapach espresso i skutery. Wchodzimy w wąskie uliczki i oglądamy wystawy.
Chęć zakupów powoli nam przechodzi, oczywiście tutejsze butiki serwują nam takie ceny, że portfel sam krzyczy i chowa się na dno kieszeni. Sukienki po 700 Euro, paski i sprzączki do pasków w cenie za którą normalnie ubieram się od stóp do głów. Masakra – całe szczęście zarówno ja jak i Marysia mamy do tego podobne podejście 🙂 Postanawiamy później odwiedzić sklepy znanych (i tańszych) sieci typu Zara i H&M. Może mają inne kolekcje.
Kierujemy się do pobliskiego parku, aby Denis mógł się wyszaleć. Ja prawdę mówiąc jestem nastawiony dość sceptycznie – wydaje mi się że psom nie może być nigdzie lepiej niż w Szwajcarii, a gdzie tam Włochy. Nie kojarzą mi się raczej ze specjalnym traktowaniem czworonogów. I tu bardzo, bardzo się mylę.
Najpierw znajdujemy park dla psów. Wydzielony teren o wiele większy niż teg zarośnięty pas ziemi zwany parkiem dla psów tu, w Petit Lancy. Klepisko z wyrwaną trawą, ławeczki dla właścicieli i torebki do sprzątania kupy. Denis trochę biega – idziemy dalej. I wtedy natrafiamy na coś niesamowitego. Okazuje się, że ten park w którym byliśmy to zamkniety kawałek terenu dla psów mniej towarzyskich, a te nie będące agresywne biegają gdzie indziej… Trafiamy na olbrzymi kawałek parku po którym biegają dziesiątki psów! Właściciele na łaewczkach, a psy samopas. Labradory, goldeny, jack-russelle, jamniki, wilczury, setery, bulldogi i wiele innych. Denis nie może uwierzyć własnym oczom!
Siadamy na ławeczce i odpoczywamy – nie dodałem że w Milano jest upał, ale tego się chyba domyśliliście.
Wstajemy i idziemy w stronę placu z katedrą. Prawdę mówiąc zupełnie nie pamiętałem jak wygląda, choć pewnie się o niej uczyłem – Geografia Turystyczna Europy. Brr. Uczenie się na pamięć zabytków których sie nie widziało. Zresztą egzamin zdawałem tydzień później, podczas zwykłego wykładu, a w odpowiedziach pomagały mi siedzące obok dziewczyny 🙂 Ale do tematu.
Katedra robi wrażenie. Ale jak mówię wrażenie to naprawdę mam na myśli WRAZENIE. Wynurza się powoli, żeby w końcu, gdy dojdziesz na sam plac, spowodować że wrastasz w ziemię. Nie chciałem uwierzyć, że to gotyk, gdyż nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ech Włosi – nawet surowy niemiecki gotyk potrafią tak wspaniale upiększyć. Wieże strzelają w niebo, błyszczą się w słońcu (marmur!) i powodują, że człowiek czuje się naprawdę malutki. Ilość detali przytłacza, w sumie nie wiadomo gdzie skierować wzrok.
Srodek jest też niesamowity. Niestety nie wzięcie komputera i brak jakichkolwiek sensownych przewodników spowodowały, że przegapiliśmy………. Ostatnią Wieczerzę która znajduje się w przyległym klasztorze. Ech, mogłem pilniej się uczyć. Całe szczęście na pewno jeszcze tu wrócimy. Teraz wiadomo po co 🙂
Wchodzimy do XIX wiecznej galerii handlowej. Jest niby na zewnątrz, choć w budynku. Wielka kopuła przykrywa tę małą uliczkę, mozaiki zdobią posadzkę, a ceny… No właśnie. Oczywiście tylko oglądamy.
Plączemy się jeszcze trochę po okolicy i zaczynamy rozglądać się za miejscem na lunch. Całe szczęście tu, w przeciwieństwie do krajów francuskojęzycznych, jedzenie serwowane jest wtedy gdy KTOS CHCE JESC a nie wtedy gdy KTOS CHCE SERWOWAC 😛 Poza tym gdy nie chcesz eksperymentować z jedzeniem zawsze możesz zamówić pizzę (tylko taką której nazwę znasz, bo w południowych włoszech możesz dostać pizzę np z białym serem i jajkiem!) lub spaghetti. Denis nadal traktowany jest po królewsku, w restauracji dostaje nawet wode w miseczce i ciasteczka od kelnera 🙂
Kelnerzy mówią po włosku, ale to zupełnie inna sprawa niż tu. Ten włoski to taki ozdobnik, takie lokalne ozdobienie późniejszego dialogu po angielsku. Nie ma w tym francuskiej dumy, ani przekazu „mówię w jedynym słusznym języku świata”. Powiedzą „prego”, „pronto”, „grazie”, „ciao”, ale potem porozmawiają po angielsku.
Zresztą włoski przyszedłby mi bardzo łatwo – z francuskim i hiszpańskim w głowie, większość wyrazów wydaje się znajoma. Poza tym po pierwsze Włosi nie zlepiają wyrazów tak jak Francuzi i Szwajcarzy (potrafię rozróżnić więcej wyrazów po włosku niż po francusku, choć tego pierwszego wogóle się nie uczyłem), po drugie włoski ma większość wyrazów akcentowanych na przedostatnią sylabę (tak jak po polsku) i po trzecie dla nas większość ich dźwięków jest „normalna” 🙂
Idziemy na zakupy. W Mediolanie rzeczywiście wszyscy ubrani są niesamowicie – może za wyjątkiem niektórych turystów. Małe dziewczynki w płaszczykach i modnych butach, siwi panowie z blezerkami przewieszonymi przez plecy, kobiety w wyszukanych kreacjach. Panowie ze śniadą cerą i włosami zaczesanymi do tyłu. Brylantyna oczywiście. My wybieramy sklepy sieciowe (phi!) i obkupujemy się w Zarze. Ale co to za Zara! Dwa budynki – męska i żeńska, każdy po 3 piętra. Jest w czym wybierać!
Oglądamy jeszcze fortecę, także La Scalę (która z zewnątrz nie robi żadnego wrażenia, prawde mówiąc najpierw ją przegapiliśmy), idziemy jeszcze na godzinkę do parku dla psów i zaczynamy powoli zbierać się do powrotu.
Pociąg powrotny – wbrew temu co powiedziała pani w kasie pociągowej – nie jest wcale Pendolino, to znowu Cisalpino i znowu nic nadzwyczajnego. Ot PKP, 1 klasa. Dzięki temu możemy wygodniej wyciągnąć nogi i spróbować się zdrzemnąć. Ale ja nadal chcę przejechać się Pendolino lub TGV!! 🙁 No cóż, next time.