Pierwszą połowe ostatniego (buuu) dnia spędziliśmy w iście brytyjsko-niemieckim stylu, czyli na basenie. No właśnie. Nie napisałem jeszcze najważniejszej rzeczy, a takiej którą znają dobrze wszyscy którzy wyjeżdżali gdzieś na ciepły urlop na Kanary, do Tunezji, Egiptu, czy w inne miejsce. Niemcy i leżaki. To zjawisko jest tak niesamowite, że jest nawet film na Youtube je pokazujący. Otóż z samego rana, o godzinie 6 lub innej (w zależności od tego jak otwierany jest basen), ludzie pędzą na basen, aby zajmować sobie leżaki. Inne nacje tez tak postępują, ale Niemcy są tu po prostu mistrzami. Najlepsze jest to, że jest wyraźny zakaz „zaklepywania” leżaków, ale co tam. Co bardziej kreatywni ustawiają nawet na ręcznikach piramidki z krzeseł, albo zostawiają miało wartościowe przedmioty, np paczkę papierosów. Ech. Masakra.

My udaliśmy się nieco później niż pierwsze zastępy emerytowanej Bundeswehry, ale i tak dość wcześnie – udało nam się zająć sensowne miejsca.

Niestety basen w tym hotelu był mocno kiepski – bardzo mały i bez żadnych atrakcji w stylu fontann, czy wodospadów. Właściwie wszystkie hotele w których byliśmy do tej pory, przewyższały ten hotel pod tym względem. Jedyny plus, że w przeciwieństwie do naszego ostatniego hotelu woda była chlorowana, a nie słona.

Po pół dnia na basenie stwierdziliśmy, że to i tak o pół dnia za dużo i ruszyliśmy w stronę Puerto Colon, aby posmakować trochę adrenaliny.

I tu musze powiedzieć, że moje oczekiwania spełniły się, ale zupełnie odwrotnie niż myślałem.

Parascending był fajny. Nawet bardzo. 100 metrów nad wodą, widok na wyspę. Ale adrenaliny było w tym tyle co w paraglidingu z instruktorem – ot siedzisz w powietrzu i rozglądasz się na boki.

Mike & Mary in da air! 🙂

Za to skutery… Powiem krótko – WOOOW!

Jeszcze niczego nieświadomi...

Pływałem na skuterze wodnym może ze dwa razy, może więcej – nawet nie pamiętam. Było fajnie, ale bez rewelacji. Może dlatego że były to skuterki małej mocy, odpowiedniki motorynek na drogach. Tym razem po pierwsze dostaliśmy skuter-zabójcę, po drugie pływalśmy po konkretnych falach. Powiem tak – ręce bolały mnie po 10 minutach. Skuter miał taką moc, że przy pełnym wciśnięciu gazu trzeba było trzymać się kierownicy, żeby nie spaść do tyłu. Do tego wyskoki na falach – momentami skuter był calutki w powietrzu – szczególnie gdy wypłyneliśmy dalej na ocean. Muszę powiedzieć, że nie miałem takiego funu jeszcze nigdy – wymiękają zupełnie quady czy inne wynalazki. Brakowało mi soundtracku Jamesa Bonda w tle.

Szybko...

Muszę, muszę, muszę jeszcze tego spróbować. Koniecznie. Najlepiej z Soo – pamiętam dzikość w jego oczach przy prowadzeniu quada – tutaj po pierwsze moc jest 10 razy większa, po drugie jeśli nie pływa się zbyt blisko siebie, jest to raczej zupełnie bezpieczne. No i prędkość – nawet 70 km/h. W kilka sekund. Ech! 😀

...szybciej! 😀

(Niestety zdjęć z wypłynięcia na ocean – z wiadomych względów – nie mamy 🙁   )

Obolali wróciliśmy do portu, a stamtąd do hotelu – piechotą. Napiszę jeszcze o tym w podsumowaniu, ale zdecydowanym plusem tego miasteczka jest deptak wzdłuż morza. A morze pożegnało nas pięknym zachodem słońca – zupełnie bezchmurnym. Słońce schowało się za ledwie widocznym El Hierro, za to Gomera widoczna była w pełnej krasie.

Słońce zachodzi za el Hierro...

Do tego po prawej stronie widać było w oddali skały – to musiała być La Palma! Cztery Wyspy Kanaryjskie widziane na raz – bezcenne! 🙂

Ponieważ dzisiaj obiad zjedliśmy w hotelu, na kolację wyruszyliśmy na miasto. Gdzie? Oczywiście do naszej ulubionej knajpki. No właśnie – może wreszcie więcej o niej napiszę. Dlaczego była najlepsza?

Po pierwsze miała muzykę na żywo. Oprócz opisywanego przeze mnie wcześniej Elvisa, występuje tu „Rutger Hauer” (czyli ten niesamowicie fałszujący gość w za dużej marynarce o którym pisałem), łysawy rockman grający Dire Straits i inne tego typu kawałki oraz tancerki flamenco.

Po drugie zaganiacze. Każda knajpka musi mieć swojego zaganiacza. Zazwyczaj mówią oni po prostu po angielsku „hello, come in”. Czasem ktoś wysili się na parę słów po rosyjsku. Bardzo rzadko po polsku (nie to co w Turcji!). Ale zaganiacz Miguel w naszej knajpie (czyli Royal Garden) był po prostu mistrzem tej sztuki. Pamiętał większość gości (jak kelnerzy), podchodził do wszystkich przechodzących, gadał z nimi, zachęcał, robił miny, podrywał samotne panie – po prostu mistrz! 🙂 Ja oczywiście po kilku dniach miałem już u niego level 5, więc po prostu wskazywał mi miejsce a ja bez słów szedłem w tym kierunku.

Zaganiacz Miguel z Frankiem

Dziś poszliśmy wszyscy i po raz pierwszy zjedliśmy kolację. Była dobra, jednak jak już pisałem – nic nie urywała :]

Samotny rockman odgrywał kolejne kawałki i próbował – bezskutecznie – nawiązywac kontakt z publicznością. W końcu po pytaniu „Where are you from?” i odpowiedziach różnych osób (Scotland! Ireland! Sweden!) Mama krzyknęła „POLONIA!”. Gość odkrzyknął: „druzina polska! bardzzio dobzie!” i zaczął właściwie grać dla nas. Reszta nadal jadła swoje posiłki, a my biliśmy brawo po każdym kawałku. Tak – to ważne. W mojej muzycznej karierze 😉 była taka chwila gdy występowałem w pubie. Niezapomniane przeżycie. Po każdym kawałku można było jedynie usłyszec siorbnięcie piwa i beknięcie po kotlecie. Czasem coś więcej :> (Tak, tak, pamiętam pierogi które mi przynieśliście bo nie mogliście znaleźć kotleta :P). Bijcie brawa, to ważne 🙂

Franek oczarował też grajka 🙂

Tak czy inaczej grajek rozkręcił się w klimatach z lat 60tych, moi rodzicie (nie znałem ich od tej strony) bezbłędnie wymieniali nazwy kawałków Led Zeppelin i innych zespołów – już po kilku nutkach 🙂 Połozyliśmy się spać dość późno, niestety na tyle wcześnie, że jeszcze w łóżku dochodziło do nas wycie z pubu położonego pod naszymi oknami . Hardkor. Ale gorszy hardkor polega na tym, że jutro wracamy do Polski 🙁 Koniec wywczasu…