Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy wycieczkę wokół Teide – kolejka na szczyt jest co prawda jeszcze nieczynna, ale nam zostały dwa dni, a tereny wkoło są podobno bardzo fajne. Niestety Franko dał czadu w nocy i obudziliśmy się dopiero koło dziewiątej. To spowodowało, że mogliśmy wyruszyć koło 11.30 – trochę za późno. Odpuściliśmy sobie więc góry Anaga w północnej części wyspy i postanowiliśmy „nordwestowe przejście zdobyć”. Północno-zachodni cypel, czyli część położona jeszcze za Mascą kryje właściwie tylko latarnię Teno i park krajobrazowy. Ale Tata lubi latarnie morskie, a są właśnie jego 59te urodziny! Wsiadł więc za kierownicę i ruszył górskimi ścieżkami.
Choć jak już chyba pisałem krajobrazy niestety nie są tak zróżnicowane jak na Fuercie, to mimo wszystko robią wrażenie. Górskie ścieżki wiją się w lewo i w prawo, a na każdym zakręcie zastanawiasz się, czy zaraz nie wyjedzie autobus…
Minęliśmy Mascę, później przełęcz i zaczęliśmy zniżać się ku północnemy wybrzeżu. Po drodze zatzrymaliśmy się w kolejnej knajpce aby spróbować krewetek – niestety znowu nas nie powaliły 🙁
Zjechaliśmy na sam dół do Buanaviste del Norte i skręciliśmy w lewo, w stronę latarni morskiej. Niestety zatrzymała nas wielka tablica z napisem „UWAGA! Spadające kamienie podczas pogody wietrznej i deszczowej, jedziesz na własne ryzyko.” Przy sprzeciwie Mamy i Marysi stwierdziliśmy z Tatą, że pogoda nie jest ani wietrzna, ani deszczowa, więc można jechać :))”. Taty nie zatrzymał nawet znak „zakaz ruchu” z dopiskiem „nie dotyczy…”. Pewnie nas nie dotyczy. No nie po to tu jechaliśmy! Tym bardziej, że tyle samochodów jechało z drugiej strony… Potraktowaliśmy znak jako sugestię (zgodnie z hiszpańskim sposobem myślenia) i pojechaliśmy dalej.
Rzeczywiście oczom naszym ukazała się wielka, pionowa skała i wiele różnej wielkości kamyczków i głazów na poboczu. Zachowaliśmy się po francusku – przyspieszyliśmy, aby jak najszybciej opuścić niebezpieczny teren 🙂
Droga wiła się odsłaniając przepaście po prawej stronie, wiodła tunelami i wąskimi przesmykami. Widoki – niesamowite. W końcu doechaliśmy do przełęczy i zaczęliśmy się zniżać. Jeszcze jedna wioska i dotarliśmy do latarni. Widoki które zobaczyliśmy wynagrodziły nam długą podróż – warto było…
Porobiliśmy trochę zdjęć i zaczęliśmy drogę powrotną – niestety tą samą trasą… Do hotelu dotarliśmy rekordowo wcześnie. W pokoju czekał na nas szampan (coś im się pomyliło – na Mary urodziny szampan czekał w pokoju rodziców, teraz w naszym. Swoją drogą nieźle wyjeżdżać w swoje urodziny :D). Wypiliśmy szampana, poszliśmy na kolację i spacer wzdłuż morza. Trzeba w końcu kupić wycieczkę na Gomerę i prezent dla Taty.
Nie było co prawda naszego słowackiego (jak się okazało) sprzedawcy, tylko jego węgierski (bez wąsów!) zastępca. Negocjowaliśmy długo i twardo. Niestety nie dało się… Odrzuciliśmy ofertę Luxury Boat za 3000 Eu za dzień (huh!) oraz inne podobne. Kupiliśmy rodzicom Jet Ski, czyli skuter wodny na 20 minut, a dla całej czwórki rejs na Gomerę na poniedziałek. Dowiedzieliśmy się też, że działa już kolejka na Teide, choć ceny podskoczyły do 25 EU za osobę :] Life.
Dowiedzieliśmy się też, że u Słowaka samochód wynajęlibyśmy jeszcze taniej – za 120 EU a nie 200. Ech – co zrobić… Jednak trzeba sprawdzać wszystko dokładnie tak jak zrobiliśmy w Turcji – wyszukać jednego sprzedawcę i wykupić u niego wszystko, z mega zniżkami. Tak zrobimy next time 😛
Tymczasem poszliśmy do Elvisa (zaganiacz do tego baru zna mnie już osobiście, mam tam level 5 co najmniej) który dziś występował (niestety), wypiliśmy po drinku i poszliśmy spać. Jutro wczesna pobudka i Teide. Franku, nie szalej w nocy, błagam.