Dziś zdecydowaliśmy się wreszcie na nieuniknione – po tygodniu krążenia wokół wulkanu i objeżdżaniu go ze wszystkich stron, postanowiliśmy na niego wjechać! Pogoda zapowiadała się całkiem nieźle, kolejka podobno już działa, a samochód musimy oddać jutro. Więc avanti!

Droga na Teide zaczyna się w samym Playa de las Americas i wiedzie właściwie pod sam wulkan. Nie jest to co prawda autostrada, ale droga czerwona, czyli krajowa. Co ciekawe, nasz GPS (swoją drogą, nigdy więcej Garmina!!!) kazał nam skręcić wcześniej i poprowadził nas drogą żółtą, czyli z założenia gorszą. I tu niespodzianka. Droga wiodąca przez góry i tak zazwyczaj wygląda podobnie – jeden pas w danym kierunku, zero pobocza. Dlatego klasyfikowanie dróg jako czerwonych i żółtych jest czysto umowne. Co więcej, drogi krajowe są starsze więc często gorsze – asfalt cały w dziurach, poczuliśmy się jak w Polsce. Nowe, żółte – prościutkie, wyprofilowane, zakręty o stałym promieniu skrętu – bajka.

Franek zasnął jak co dzień zaraz po wyruszeniu w trasę, a my pięliśmy się wyżej i wyżej – na takich wysokościach jeszcze nie byliśmy. Pogoda rzeczywiście dopisywała więc oczom naszym ukazywały się nowe widoki – widać było całą wyspę, a także położoną nieopodal Gomerę (na którą udajemy się w poniedziałek). Roślinność zmieniała się wraz z wysokością (ech, że człowiek nie uważał na lekcjach geografii – regiel górny, regiel dolny, te klimaty). Najpierw pojawiły się sosny kanaryjskie z igłami długości dłoni, później drzewa liściaste przypominające nasze, polskie, a na końcu dziwne rośliny przypominające długaśny szkielet ryby. W międzyczasie krajobraz zmienił się nie do poznania – wjechaliśmy  w morze zastygniętej lawy. Ale wyglądało to zupełnie inaczej niż wszystko co do tej pory widzieliśmy. Wszystko wyjaśniła tablica którą stała na pierwszym z naszych postojów. Otóż istnieją dwa typy lawy – „AA” oraz druga której to nazwy oczywiście nie pamiętam 🙂 Ta pierwsza tworzy ostre, czerwonawe skały, które przypominają trochę koks – są lekkie i ostre. Chodzenie po nich może się źle skończyć. Drugi typ lawy zastyga w formie w jaką rozlewa się choćby gorąca czekolada – nie jest też czerwonkawa, tylko czarno-asfaltowa.

Ale przecież widoki lawy nie były dla nas niczym nowym – przynajmniej dla mnie i Marysi. Na Lanzarote widzieliśmy całe lawowe krajobrazy, na Fogo – prawie świeżą lawę sprzed 30 lat. Tu zauroczyło nas zupełnie co innego. Otóż jeśli wąwóz Masca przypomina Wielki Kanion (w miniaturze) to tu całość przypominała stepy rodem z westernów. Góry Skaliste, urwiska skalne, a obok stepy porośnięte niskimi krzakami. Wypas!

Podjechaliśmy do parkingu, przygotowaliśmy się do marszu i wyruszyliśmy na najkrótszą z tras. Muszę przyznać, że tutejsze trasy są naprawdę ambitne i aż chciałoby się wrócić z porządnym sprzętem trekkingowym. Najkrótsza trasa to dwie godziny łażenia w górę i w dół po kamieniach i górskich zboczach (najtrudniejsza trasa wiedzie na sam wulkan i w dół jego krateru – na wejście na nią trzeba mieć specjalne, imienne pozwolenie)

Ruszyliśmy w trasę – ja żałowałem że nie mam harmonijki – zagrałbym jakieś kowbojskie melodie – czułem się jak na dzikim zachodzie. Aż chciałoby się tam pojeździć konno z coltami u boku 🙂

Warto nadmienić, że znajdowaliśmy się na wysokości ponad 2 tysięcy metrów i temperatura spadła do około 13 stopni. Było rześko. W słońcu co prawda dość gorąco, ale wystarczyło wejść za górę, w cień i nagle robiło się mega chłodno. Nieco zmęczeni dotarliśmy do końca trasy i udaliśmy się na lunch. Ceny były nieziemskie więc zdecydowaliśmy się jedynie na małe przekąski w tutejszym barze. Po cenach w takich barach można łatwo zobaczyć co monopol robi z cenami… :]

Kolejka na sam szczyt wulkanu była co prawda czynna, ale bilet kosztuje… 25 Euro. Całkiem sporo, biorąc pod uwagę, że nie mieliśmy zamiaru być na górze dłużej… Tam zaczynają się dopiero hardkorowe szlaki… Rodzina wybrała więc mnie (tada!) na przedstawiciela który tam wjedzie i wszystko obfotografuje 🙂

Widoki zaczęły robić się jeszcze bardziej niesamowite. Byliśmy co prawda już ponad chmurami, jednak chmury były jedynie przyklejone do zbocza wulkanu, więc widac było morze, Gomerę, a z drugiej strony nawet Gran Canarię! Kolejka dojechała na samą górę – ponad 3500 metrów! Temperatura według wskazań termometru wynosiła prawie zero stopni. Całe szczęście chronił mnie mój Burton, którego przezornie wziąłem. Oczywiście z kolejki wysypało się kilku poddanych Elżbiety II ubranych w koszulki na ramiączka. Pewnie biedacy nie ogarnęli Celsjusza he he.

Nie miałem zbyt wiele czasu – rodzinka czekała na dole, a każdy szlak to co najmniej 30 minut. Zrobiłem więc kilka panoram i wsiadłem do kolejki. Na dole odetchnąłem z ulgą – dosłownie. Trzy i pół tysiąca metrów to już dość rzadkie powietrze – oddychało się nieco trudniej…

Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dół. Po drodze spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka… DESZCZ! Wjechaliśmy w chmury, asfalt zrobił się mokry, a na szybie pojawiły się krople. Zjeżdżaliśmy coraz niżej i niżej a deszcz się nasilał. Prawdę mówiąc poczuliśmy się jak na Mazurach :)))

[Przepraszam za przerwę, ale właśnie ELVIS ZACZĄŁ ŚPIEWAĆ! ON ŻYJE! NA TENERYFIE! :D)]

Na szczęście kilka kilometrów dalej lekko się przejaśniło, deszcz zaczął powoli słabnąć i… słońce! No ile można… Do Polskiej pogody mamy w sumie jeszcze kilka dni 😛

Zjechaliśmy do hotelu. Z ulgą. Dziś ostatni dzień samochodowy. Teraz totalne byczenie – co prawda jedynie 4 dni… NIE! AŻ 4 DNI! 🙂

Aha, warto nadmienić, że Elvis który dziś występował był naprawdę niezły! To inny gość z całkiem niezłym głosem 🙂 Poza tym podszedł do Franka i pogłaskał go po głowie (!!) po czym pocałował Mamę w ucho (!!!). Wypas. Niestety nie  wziałem aparatu. Mógłbym pójść po niego do hotelu, ale… mógłbym. 😛 Do jutra!