Day 2 – Recon
Dzisiejszy dzień zaczął się bardzo wcześnie. Za wcześnie. Wszystko oczywiście za sprawa Franka. Oszczędzę oczywiście szczegółów, ale powiem tylko, że chyba jego układ pokarmowy musi przyzwyczaić się do lokalnej wody :/ Kupiliśmy co prawda specjalnie taką oznaczoną tutejszym certyfikatem tutejszego instytutu matki i dziecka, ale nic to nie dało. A może wziął o jedną rzecz do buzi za dużo? Tak czy inaczej poranek zaczął się nim poprzedni dzień się zakończył, czyli między drugą a trzecią. Po kilku naprzemiennych budzeniach się nawzajem i zajmowaniu się usypiającym jedynie na pół godziny Frankiem, podrzuciliśmy kukułkę pokój obok. Dziadkowie w końcu mają więcej cierpliwości 😀
Mój ból głowy zupełnie mi przeszedł, ale jakoś nadal nie mogliśmy się do końca odblokować. Postanowiliśmy więc zrobić tradycyjny rekonesans – jestesmy tu aż dwa tygodnie, więc mamy czas :>
Nie znaleźliśmy co prawda żadnego tutejszego odpowiednika naszego Sukru (czyli przewodnika u którego kupiliśmy wszystkie wycieczki po specjalnej cenie), ale udało nam się spisać trochę cen przed wieczornym spotkaniem z rezydentką. Całe szczęście 🙂
Oprócz tego oczom naszym pokazały się te same widoki. Pisałem już o tym przy każdej naszej wycieczce, ale napiszę jeszcze raz. Otóż Brytyjczycy wszędzie, ale to wszędzie muszą czuć się jak u siebie. Może to pozostałość kolonializmu? Nie widać tu barów niemieckich, nie widac barów holenderskich ani rosyjskich. Wszędzie natomiast zobaczysz szyldy „English breakfast” i „Sports pub”. Anglicy muszą koniecznie jeść po swojemu. Niemcy nie jadą tutaj aby jeść golonkę i piwo, rosjanie aby jeść pielmieny, nam też przez myśl nie przeszło aby tu jeść pierogi albo bigos. Brytyjczyk nie tknie lokalnej kuchni. Frytki, hamburger, jajko sadzone i fasolka. God save the Queen.
W samym hotelu jest o wiele więcej Rosjan, Niemców i Holendrów niż zazwyczaj. Nie słyszałem francuskiego (oni wolą zostac u siebie), ani włoskiego (tych też tu nie uświadczysz). Co do Anglików – tradycyjnie w naszych hotelach można spotkac głównie lower class – tatuaże, slang, piwo i bilard.
Mała Caipirinha nad brzegiem oceanu i postanowiliśmy pójść na basen. Choć nie jest zbyt gorąco. No własnie – pogoda. Szczerze mówiąc nie ma upałów. I dobrze 🙂 Zeszła, czerwcowa wycieczka na Fuertę mocno nas zjarała, tym razem jest ok. 26-28 stopni w dzień, 19-20 w nocy. Franek troszkę popływał, potem poszedł z dziadkami na spacer, a my zasnęliśmy na leżakach.
Wieczorem spotkaliśmy się z rezydentką. Nie wiem czy tym razem skorzystamy z choćby jednej wycieczki firmowej – te zaproponowane nam po drodze są o wiele tańsze, nie mówiąc już o wypożyczeniu samochodu (różnica prawie 50%…). Czeka nas trochę atrakcji, musimy tylko wszystko policzyć, sprawdzić nasze zasoby i zaplanować.
Udaje się też nam ogarnąć Franka – ja wbijam się bez problemu do restauracji (nawet gdy jest zamknięta) i podgrzewam jedzenie w mikrofali. Wieczorem kładziemy go spać, przenosimy go do wózka i… idziemy razem z nim na drinki. Szum morza go usypia, muzyka mu nie przeszkadza. Śpi smacznie jak Soo 🙂