Dziś miał odbyć się dzień byczenia – w końcu to koniec naszych samochodowych wojaży. Niestety już na początu dnia okazało się, że nie wszystko może iść zgodnie z planem. Otóż samochód powinniśmy byli oddać wczoraj o 20… Trochę to dziwne, w końcu braliśmy go na pełny tydzień, ale cóż – tak było napisane na kartce którą oczywiście schowaliśmy i do której nie zaglądaliśmy. Tydzień to tydzień… Tak więc i tak musieliśmy dopłacić 30 Euro, ewentualnie móc zatrzymać samochód do końća dnia. Ponieważ o 12.00 Tata i Mama mieli wykupioną jazdą skuterem wodnym na nieco odległej plaży, zdecydowaliśmy się nie oddawać samochodu.

Pojechaliśmy do portu Krzysztofa Kolumba i zaczęliśmy przygotowania do wodnego ślizgu. To znaczy my jak my – głównie rodzice. My wspięliśmy się na kamienie-falochrony i robiliśmy zdjęcia. To znaczy my jak my – Marysia robiła zdjęcia a ja karmiłem Franka 🙂

Rodzice na skuterze

Rodzice wyszaleli się, więc poszliśmy na pobliską plażę. Plaża nie była tak pięknie żółta jak te na Fuercie, czy nawet w Karwii 😉 ale jak na Teneryfę  jest całkiem niezła. Oprócz tego że pełna… Znaleźliśmy więc naturalny (i darmowy) cień palmy, rozłożyliśmy ręczniki i poszliśmy do wody – słońce grzało dość mocno i po 20 minutowym obserwowaniu śmigających rodziców było nam naprawde gorąco… Niestety w 5 minut po wejściu do wody niebo pokryły chmury które przywiało prosto znad wulkanu (a które pewnie spowodowały wczorajszy deszcz) i koniec wygrzewania się. Chociaż w sumie… tak przynajmniej dało się wytrzymać.

Franek na obiedzie

Ja kupiłem zestaw do zabawy w piasku dla Franka (o tym za chwilę) i usiadłem sobie w pobliskiej resturacji z darmowym WIFI 4 MB (!). Udało mi się wrzucić zaległe zdjęcia i notki na bloga 🙂

Po jakimś czasie dołączyła do mnie reszta naszej wycieczki, zjedliśmy lunch i wróciliśmy do hotelu. Reszta dnia upłynęła na pobycie w hotelu i okolicach – wreszcie mogliśmy spędzić trochę czasu w naszej okolicy.

Miałem powiedzieć coś o zakupach. No właśnie. Te zrobiłem w hinduskim sklepie. Jest ich oczywiście pełno w okolicy. W końcu to dwie najbardziej przedsiębiorcze nacje świata – Chińczycy i Hindusi.

Chińskich sklepów raczej nie widziałem. Chińczycy chodzą po okolicy wieczorem, z całym naręczem świecidełek i próbują je sprzedać każdej rodzinie z dziećmi. Zazwyczaj z sukcesem.

Hindusi prowadzą za to sklepy – głównie z elektroniką. Można tak kupić Panasonixa, SANY, Samyo i Techniks. Oprócz tego też oryginalny sprzęt, choć nie wiem po co. Może i tanio, ale… gwarancja i inne takie, hmm. Chyba bym nie chciał. Hindusów za to bardzo lubię, lubię ich wrodzoną chęć targowania się i w sumie nienachalność. Czarni sprzedawcy okularów, zegarków (czy piaskowych obrazków i rzeźb na Capo Verde) są dość nachalni. Hindusi grzeczni, dowcipni i jednak średnio nachalni. Gdy wybierałem Frankowi zestaw zabawek usłyszałem nagle melodyjne „tri najnti fajf!”, zawahałem się chwilę w milczeniu po czym usłyszałem „tri fifti!” i od razu (dość oczywiste!) wyjaśnienie: „sandej.” No tak, przecież niedziela. Tylko dlatego obniżył mi cenę 🙂

Druga refleksja dotyczy jedzenia. Nie wiem czy mi się znudziło, czy rzeczywiście rospieściła nasz Szwajcaria – nie ryzykuję już lokalnych potraw. W niczym mnie nie urzekają. Jutro zamawiam burgera. Może jednak Brytyjczycy mają rację? 😛