Dzisiaj słońce wyjątkowo nas nie obudziło. Prawdę mówiąc w ogóle nie chciało wyjść zza chmur… I tak pozostało do końca dnia. Włączyłem aż roaming w komórce, żeby szybko sprawdzić pogodę w różnych częściach wyspy, ale werdykt był tragiczny – zimne 22 stopnie (he he) i mgła. Postanowiliśmy więc zmodyfikowac nieco nasze plany i pojechać tam, gdzie mgła nie będzie zbytnio przeszkadzała. Ja chciałem co prawda pojechać do stolicy (i tak nas to czeka, a lepiej byłoby tam pojechać w chłodniejszy dzień), ale moja małż uparła się na co innego, w związku z tym zdjęcia z tego dnia nie powalają (każdy fotograf wie jaka to kicha gdy nie ma dobrego światła…).

Pojechaliśmy więc na północny zachód wyspy, jednakże z ominięciem wąwozu Masca – tego nie podaruję, musimy tam pojechać w dobrą pogodę 🙂

Dystans który mieliśmy pokonać nie był zbyt duży, droga jednak prowadziła przez góry. Oznacza to nieustanne skręty, hamowanie silnikiem, czy też ewentualne przerzucanie biegu z 2ki na 3kę. Normalnie nie myśli się o tym zbytnio, bo całość rekompensują wspaniałe widoki, tym razem jednak widać zbyt dużo nie było 🙁

Na pierwszy ogień poszły „Los Gigantes” – wielkie skały wbijające się w morze. Całe szczęście tempo które sobie narzuciliśmy jest bardzo lightowe (głównie ze względu na Franka), więc możemy spokojnie spędzać dużo czasu w każdym miejscu. Wypiliśmy więc kawę i soki w kafejce z pięknym widokiem na klify i pomknęliśmy dalej.

„Im dalej w las, tym więcej drzew” – tym razem rzeczywiście tak było. Roślinnośc zaczynała po prostu wyrastać zewsząd, gęściej i gęściej z każdym metrem. Pod  tym kątem wyspa ta zupełnie nie przypomina pustynnych Fuerteventury i Lanzarote. Bananowe palmy, różne drzewa i krzewy których nazw nie pomnę (tylko rodzice co chwilę wymieniali jakieś dziwne nazwy) i gęste trawy. Całość spowita gęstą mgłą… W pewnym momencie skręciliśmy w samotną dróżkę, aby wykonać kilka zdjęć – na końcu drogi przywitała nas brama do hacjendy. Mama stwierdziła że zaraz spośród mgieł wyjedzie Zorro – prawde mówiąc właśnie tak to wyglądało 😉

Zrobiliśmy kilka zdjęć i zaczęliśmy piąć się dalej w górę. Droga pięła się i pięła, az w końcu oczom naszym ukazało się północne wybrzeże wyspy. Widok był niecodzienny, chmury nagle przerzedziły się, a w dole ukazało się miasteczko Garrachico. Zatrzymaliśmy się w knajpce z widokiem na ocean i zregenerowaliśmy siły.

Droga do Garrachico była równie kręta. Miasteczko to – niegdyś dość ruchliwe i gwarne – zostało zalane przez wulkan. Dziś jest niezbyt dużym miasteckziem goszczącym głównie hiszpańskich turystów. Pochodziliśmy po okolicy i zaczęliśmy zbierać się do drogi powrotnej. Niestety – tą samą trasą. Nie lubię wracać tą amą drogą, ale tu nie mieliśmy dużego wyboru… Do hotelu wróciliśmy po ciemku.