Siedzę w barze nad morzem. Dziś nie ma całe szczeście Elvisa, jest za to spokojnie grający zespół – właśnie fabrykują Laylę. Nie jest źle. Jest za to ciepło 🙂 Dochodzi dziewiąta, a ja siedzę w koszuli z podwiniętymi rękawami. Znowu mrozi mnie na myśl o tym co teraz dzieje się w Polsce. Zaganiacz do knajpy w której to ogródku się znajduje właśnie podchodzi do brytyjskiej rodzinki. Bierze za rękę zachwyconą, szesnastolenią córę, odprowadza ją do stolika, pstryka w ucho jej 12 letnią siostrę, podaje rękę ojcu i całuje w policzek mamę. Są kupieni. Ja zamawiam Caipirinhę (choć chyba nie powininem jej pić bo jest za kwaśna na mój żołąd, ale co tam!) i w przy dźwiękach bluesa przechodzę do opisywania kolejnego dnia. Od morza dzieli mnie tylko deptak, linia palm i kamienista plaża. Depatkiem właśnie przejeżdża powoli policja. Otwarte okno, łokieć na zewnątrz. Za nimi biegnie joggerka. Ech, prawie jak Miami – chwilo trwaj! Ale ad rem!

Dzisiaj, po zwiedzeniu zachodnio północnej części wyspy decydujemy się na północ, czyli La Orotavę i Puerto de la Cruz. Można tam dojechać na dwa sposoby – krótsza trasą wiodąca przez góry (tak jak wczoraj) i Garrachico, albo dłuższą, ale szybszą przez wschodnie wybrzeże i stolicę. Decydujemy się na drugie rozwiązanie – mamy nieco dość górskich dróg.

Ruszamy autostradą i już za chwilę docieramy do stolicy, a za chwilę do miasteczka Tacoronte w którym znajdują się dwa kościoły – jeden barokowy (jak na późną epokę kolonizacji przystało), drugi o architekturze z wpływami afrykańskimi (?).

[sultans of swing – konieczny hit wszystkich cover bandów, ale i tak kocham ten kawałek!]

Tacoronte wita nas małym korkiem. Stoimy w nim i szukamy parkingu kiedy naszym oczom ukazuje się znak kierujący w stronę kościoła. Skręcamy w lewo i… czujemy się jak na rollercoasterze w wesołym miasteczku. Uliczka schodzi w dół pod kątem 30 stopni, albo i więcej! Biada tym, którym właśnie uszkodza się hamulce… Prawdę mówiąc nie widziałem jeszcze tak stromej ulicy – itsny hardkor. Zjeżdżamy hamując silnikiem i parkujemy koło kościoła.

Kościoły tutejsze są zazwyczaj barokowe lub kolonialne z zewnątrz i barokowe w środku. Ten wygląda jakby żywcem wyjęty z Sid Meier’s Pirates! W środku za to poraża drewnianymi ołtarzami które chyba nigdy nie było odnawiane. Niesamowite.

Niesamowite jest też to, że nie ma tu turystów. Prawie wogóle. Północna część wyspy jest prawie wolna od brytyjskiego kolnializmu, a tu, gdzie każdy autokar stoczyłby się do morza – nie ma ani jednego. Prawde mówiąc długo szukaliśmy samego wejścia do kościoła…

Ale wróćmy do kościoła. Oprócz samych drewnianych ołtarzy, dwie rzeczy są tu warte uwagi. Po pierwsze w tutejszych kościołach na pierwszym miejscu zazwyczaj jest Matka Boska. Co tam Jezus! Ktoś Go musiał urodzić, nie? No właśnie. Poza tym jest na rękach, więc po co marudzić. I zawsze jakaś nawa boczna się mu znajdzie :]

Po drugie, ławki wzdłuż nawy głównej ustawione są… wzdłuż. No właśnie. Ludzie siedzą twarzami do siebie, natomiast bokiem do ołtarza. Szyja musi boleć… :>

[Podchodzi właśnie do mnie Chinka. Na głowie ma parasol – chiński wynalazem na upały. W ręku tysiące świecących gadżetów. Wygląda głupio – ale co tam. Może da się coś zarobić? :]]

Ruszamy pod ostra górkę i wracamy na trasę. Jedziemy wzdłuż północnego wybrzeża i zatrzymujemy się na chwilę w punkcie widokowym Miraodr de Garanona. Widok jak zwykle nieziemski.

Udajemy się do miejscowości La Orotava. Parkujemy w podziemnym parkingu i idziemy w stronę informacji turystycznej. Miejsc do zobaczenia jest tu multum – my wybieramy trasę z najciekawszymi – nie jesteśmy w stanie zobaczyć wszystkiego. Zresztą chyba nie chchemy – rozliczne kościoły, kapliczki i inne punkty poświęcone tutejszym świętym chyba by nas lekko zanudziły. Wczuwamy się za to w atmosferę miasta. No właśnie, chyba czas to powiedzieć. Wyspa ta ma jedno, czego nie miały dwie poprzednie – hiszpański klimat. Teneryfa nie zaskakuje nas zupełnie karjobrazem. Wbre temu co mówiła rezydentka, nie ma tu wcale niesamowitych widoków zmieniających się co chwilę. Owszem – są morskie panoramy i górskie widoki, ale są one podobne na całej wyspie. Widoki na Fuerte zmieniające się co pół godziny, są o wiele lepsze. Natomiast tu właśnie można poczuć lokalną kulturę. To znaczy czy zupełnie lokalną, czy tylko fabrykowaną „a la Zakopane” – nie wiem. Fakt że są tu całe miasta w których to pełno Hiszpanów i to właśnie nadaje miejscom właściwego klimatu.

Udajemy się do kilku kościołów i Casa de los Balcones – czyli miejscowej Cepelii. Tutaj tańczymy i śpiewamy (ku uciesze Franka) do dźwięków lokalnej gitary. Przewodnik po muzeo-sklepie jest bardzo szczęśliwy że wchodzimy z nim w interakcje, Franek jest szczęśliwy że słucha wesołej muzyki, a ja jestem szczęśliwy, że mogę pograć na lokalnej, 4 strunowej gitarze. Jest git 🙂

Schodzimy w stronę małego placyku i posilamy się na pyszny, późny lunch. No właśnie – im dalej od mekki turystycznej, tym niższe ceny. Cały lunch wynosi nas tyle ile jedna porcja w Playa de las Americas… :>

Zjeżdżamy w stronę morza, do Puerto de la Cruz – największego miasta na wyspie. Mamy tu mnóstwo do zwiedzenia, ale nie mamy chyba sił, zalegamy przy sztucznym jeziorze zaprojektowanym przez samego Cezara Manrique (o którym możecie przeczytać w naszych opisach wyspy Lanzarote).

Po dwóch godzinach błogiego nicnierobienia idziemy do małej kafejki, wypijamy kilka drinków i wracamy do hotelu. Po nocy rzecz jasna 🙂