Kiedy jako mały gnojek wyjeżdżałem z rodzicami do Grecji na wakacje (a było to w takich czasach, że większości z czytelników nie było na świecie) zostałem postawiony przed dość trudnym zadaniem. Miałem pisac kronikę wyprawy. Straszna to była katorga, tym bardziej, że pisarz był ze mnie nijaki, a jesli już to na pewno nie z przymusu. A ten był – nie oszukujmy się, z własnej woli tego nie robiłem. Miałem też postawiony wzór – Piotrek, syn znajoych rodziny. ON prowdził kronikę (mogłem ją nawet obejrzeć!) więc i ja miałem to zrobić. Nie to, żebym jakoś teraz strasznie tego żałował, ale pamietam, że była to dla mnie trauma. Kronika istnieje do dziś (z połowa pomysłów zerżniętych bezpośrednio ze wspomnianego pierwowzoru.

A ja, jakoś ponad 20 lat później pisze kronikę – wirtualną jak na XXI wiek przystało – naszej podróży poślubnej. Zaczęło się dość wcześnie. Zbyt wcześnie – co tu dużo gadać. Wstawanie o tak nieludzkiej porze jak grzybiarze, czy wędkarze nigdy nie należało do moich ulubionych czynności. A potem godzina odprawy bagażowej i 5 godzin lotu. Żadnego posiłku na pokładzie, żadnego filmu. No cóż. Czarter :/

Dlatego tez w pewnym momencie, z nudów, zdecydowałem się porobić trochę zdjęć przez szybę samolotu. Wyjąłem więc NIKONA d70s którego nabyliśmy w ramach Zakupów Przed Podróżą i nałożyłem na niego filtr polaryzacyjny. Laikom wytłumaczę (hehe jakbym sam nim nie był) że to taki filtr nakładany na obiektyw który odpowiednio polaryzuje padające na niego promienie słoneczne dzięki czemu na zdjęciu np. niebo, czy morze wydają się ciemniejsze, na wodzie, czy szybach nie ma zbyt wielu odbłysków, itd. Nie wiem do końca czemu wyszło jak wyszło – może to kwestia ustawienia samolotu prosto nad wodą o danej godzinie, a może rzadkiego powietrza… Fakt faktem, że zdjęcia chmur szybujących nad powierzchnią Oceanu wyglądają bajecznie! Słowo, że nie użyłem do tego żadnego programu. Jak zahipnotyzowany trzaskałem fotki – jedna za drugą.

Nasza podróż składa się z dwóch części. Pierwszy tydzień spędzamy nawyspie Lanzarote. Krajobraz tu nieco pustynno – księzycowy. Pełno tu zastygłej lawy używanej jako budulec. Kontrastuje to z białymi domami w tylu pueblo. Na pierwszy rzut oka i ucha – cisza i spokój. Drugi tydzień to Fuertaventura – a tam masa atrakcji od motorówek po kitesurfing! 😀 Czyli „ile można nic nie robić?”. Temperatura (tak, tak, współczuję wam!) 25 stopni. słonecznie (jak widac na zdjęciach). Niestety chyba nie wyleczyłem się do końca, zaczyna boleć mnie gardło. Mam nadzieję, że mi przejdzie. Ale wracając do samej wyspy. Na początku mielismy wrażenie, że jesteśmy w jakiejś nadmorskiej wiosce poza sezonem. Cisza, spokój, przeplatany… głosem brytyjskiego komentatora sportowego. E? Mieszkańcy i turyści prowadza nocny tryb życia. Gdy spacerowaliśmy sobie popołudniem, większość z nich odsypiała poprzednią noc i zbierała siły na kolejną. Oprócz… Brytyjczyków, którzy żyją po swojemu 🙂 Jest tu pełno angielskich, szkockich i irlandzkich pubów, barów i restauracji. Można zjeść porządne frytki z octem (lub ciepłym majonezem – pozdrawiam Czocza 😀 ).

Ogólnie klimat w dzień przypomina trochę leniwe miasteczko rodem „Sid Meier’s Pirates!” Kolonijny klimat, białe budynki, pełno Brytyjczyków. „Visit the governor, visit the tavern, divide up the plunder” 😉 No nic, my zaczniemy korzystać z uroków życia nocnego pewnie dopiero jutro, dzisiaj czas odespać podróż! Wrzuciłem garść zdjęć do galerii. Uwagi techniczne, szczególnie od osób znających się na fotografii mile widziane 😀

P.S. -Najkrótszy dowcip na pokładzie samolotu? „-Previously on LOST…” 😀