
Dzisiejszy dzień upłynął nam na słodkim lenistwie. Na początku, jak widać na zdjęciach korzystaliśmy z basenu hotelowego, później poszliśmy nad ocean. W sumie nic ciekawego – jak wczasy w Łebie, tylko piasek gorętszy, więcej prażenia (Marysia właśnie ogłasza votum separatum „wcale że nie, była super woda”). Nie no wiadomo, że fajniej niż w Łebie, ale aktywności zero. Nie możemy się ruszac, bo jesteśmy totalnie zjarani słońcem.
Jako, że nie ma co dziś opisywać, to zaserwuję dwa przemyślenia.
Pierwsze dotyczy kasy. Zaplanowaliśmy sobie wydawanie 50 € dziennie (maksymalnie), co i tak zwiększa koszt wyjazdu praktycznie o 1/3. Wydawało się, że to świat i ludzie, ale niestety ceny są nieco wyższe niż zakładaliśmy. Wczorajszą wycieczką i przedwczorajszą kolacją w restauracji porządnie nadszarpnęliśmy budżet 🙁 Będziemy musieli wprowadzić jakiś program oszczędnościowy, tym bardziej, żena Fuertaventurze czekają nas nie lada atrakcje.
I jeszcze kilka słów o Brytyjczykach. Trudno o nich nie pisać, bo są wszechobecni. Dzisiaj rano przeczytaliśmy artykuł w lokalnej gazecie (dla Brytyjczyków) napisany przez Brytyjczyka, który to… bronił innych Brytyjczyków przed krytyką ze strony localsów i innych turystów. No bo jak ich nie krytykować.
Wyobraźcie sobie, że wyjeżdżacie w maksymalnie egzotyczne miejsce, chcecie się wyrwać od zgiełku i natłoku spraw, od szarugi codzienności. Przyjeżdżacie między palmy i nad błekitną wodę i… żywicie się bigosem i kaszanką. Na obiad mielony i mizeria, na kolację paprykarz szczeciński zajadany przy telewizorze w którym leci mecz Górnik Zabrze – Widzew Łódź. No masakra.
Brytyjczycy tak lubią. Na wyspie, jak już pisałem, jest pełno brytyjskich pubów w których lecą transmisje sportowe, albo live irish music. Lubię muzykę irlandzką, ale tu…? Bryci wcinają frytki i hamburgery, zajadają bekon i jajka i krzywią się na ośmiornice. Myliliśmy się – w dzień rzeczywiście ich pełno, ale w nocy… też. To dość specyficzne, ale jak to napisał autor wspomnianego artykułu „może nie jesteśmy tak przygodowi jak Niemcy, tak kosmopolityczni jak Włosi i Francuzi, ale to na nas bazuje gospodarka turystyczna wyspy”.
Właśnie. No ale cóż, taki urok Lanzarote. I jakoś na tle tych Brytyjczyków na siłę przywożących kawałek Ojczyzny ze sobą (ach te kolonialne zapędy…) Polacy wydają się całkiem znośni. Nawet ze swoimi grypsami w autokarze (wjeżdżamy do miejscowości Yaiza. „-ale Yaiza! HAHAHA”), nawet babcia mierząca koszulkę dla koszykarzy i mówiąca W Y R A Z N I E po polsku że jest jakaś taka ZA DŁUGA! I mówiąca swojemu małżonkowi że kupi ją chyba i utnie nożyczkami.” I love you. Chociaż pierogów nie przywozicie tutaj, tylko udajecie znawców 🙂
Jutro wynajętym samochodem jedziemy do wioski SOO! Między innymi. Będzie sporo zdjęć 🙂