
Dzisiaj wielki dzień. Koniec pobytu na Lanzarote i transfer na Fuerteventure. Jeszcze wczoraj cieszylismy się ze zmiany i mówiliśmy, że to bardzo dobrze, że wyjeżdżamy bo zanudzilibyśmy się tu na śmierć. Jednak Fuerteventura okazała się (przynajmniej na pierwszu rzut oka) mega kurortem 🙁
Prom szybko zawiózł nas na samą północ Fuerty, gdzie też znajduje się nasz hotel, a raczej mega kompleks!
Zatęskniliśmy za naszym pensjonacikiem z rodzinnym klimatem na Lanzarote… Hotel Oasis Papagayo jest wielkim kompleksem małych domków z olbrzymimi basenami i mnóstwem turystów. Tak też na pierwszy rzut oka wygląda Coralejo. Ale nie będziemy zapeszać i spróbujemy polubić też tą wyspę. Jednak nie ma co sie oszukiwać – wyspa która rozrasta się sama na skutek kolejnych fal turystów wygląda zupełnie inaczej niż Lanzarote, która jest w pewien sposób ograniczona myślą genialnego Cezara Manrique – niska zabudowa, wiekszość kabli pod ziemią, białe budynki, itp.
Wydaje się, że niektórzy turyści nie opuszczają wogóle kompleksu hotelowego – mają tu jedzenie, baseny, bar, kręgle, disco – co więcej potrzeba? :/
Z informatora wyczytaliśmy, że tak na prawdę wyspami które chcielibyśmy zobaczyć są El Hierro i La Palma. Są małe, średnio „uturystycznione”, jest na nich dużo możliwości trekkingu. Teneryfę i Gran Canarię ominiemy z daleka :]
Na razie urzekł nas belgijski „chill out bar”. Na szyldzie napisane „No sports, no karaoke, just chillout”. Rzeczywiście. Mało tu takicu barów. Ten prowadzi Belg, nie Anglik – to widać 🙂
Z informatora wyczytaliśmy też, że są różne atrakcje, od zwiedzania wyspy trikem (taki quad, tylko 3 kołowy), przez nurkowanie, kite surfing (drogo 🙁 ), wind surfing i… surfing! Prawdziwy, na fali. Właśnie, fale podobno sięgają półtora, dwóch metrów. TO muszę zobaczyć. Yiiha! 😀