Dzisiaj wybralismy się do stolicy – Arrecife. Okazało się, że tam jest najbliższy kościół. A niby kraj katolicki…

Ale przedtem wzięliśmy udział w odprawie zorganizowanej przez biuro podróży. Mogliśy zapisać się na 3 wyieczki – do Parku Narodowego Timanfaya, na północ wyspy i na Fuertaventure. Na Fuertaventurze i tak spędzamy drugi tydzień, na północ wyspy pojedziemy sami, za to do Parku wybierzemy się z biurem podróży – inaczej podobno długo czeka się w kolejce na wjazd, a porusza się i tak busem z nagranym na kasetę przewodnikiem. Park składa się głównie z krajobrazu utworzonego przez serię erupcji wulkanów, które nastąpiły w 18 wieku.

Niektórzy goście (pewnie z Wrocławia, albo z Poznania he he) pytali się o rozkłd busów i nie mogli zrozumieć, że takowy nie istnieje. A kierowca czasami może zdecydować, że nie chce mu się robić ostatniego kursu. Viva Espana 🙂

Do Arrecife wybraliśmy się autobusem.

Strasznie nudne miasto. Właściwie nic do podziwiania, miasto totalnie wyludnione (pojechaliśmy w porze sjesty). Kościół znaleźliśmy, ale jest tylko 1 msza dziennie, więc się nie załapaliśmy. Za to udało mi się uwiecznić kilku localsów grających zawzięcie w piłkę. Może kiedyś będą sławni 🙂

Zjedliśmy romantyczny obiad nad morzem (składający się z paelli) i wróciliśmy do domu. Padliśmy na łóżko i obudziliśmy się… o 23. Chyba dopiero odsypiamy podróż.

Właśnie, czas napisać o dwóch sprawach. Pierwsza to Cezar Manrique. Ten artysta pochodzący z Lanzarote jest tu kimś w rodzaju Ataturka. No może przesadzam, ale mieszkańcy wyspy wiele mu zawdzięczają. To on był jednym z motorów zrównowazonego rozwoju wyspy pod kątem turystycznym.

Manrique powrócił na wyspę w latach 70tych i gorąco namawiał mieszkańców i władze do rozbudowywania wyspy wg jego wizji. W ten sposób na Lanzarote nie wolno budować niczego wyższego niż 3 piętra, wszystkie budynki sa białe (lub innej jasnej barwy). Oryginalny charakter miejsca został zachowany aż do dziś. Znajduje się tu też wiele atrakcji autorstwa artysty – współtworzył on wiele atrakcji turystycznych, choćby takich jak Park Narodowy Timanfaya.

Nie pisałem też nic o jedzeniu. Jedzenie na wyspie odznacza się dużą zawartością czosnku (sos mojo). (Dobrze najadłaby się tu Magda D. oraz moja siostra ;)) )

Ale skosztować możn wszystkiego. Brytyjczycy mogą zjeść sobie swojego ulubionego „hamburgaa” with chips and „winegaa” popijając „lagaa”. Niemcy mają swoje restauracje z bokwurstami i golonką. Jest żarcie chińskie i tex-mex. W sumie dobrze że nie ma pierogów i kaszanki, bo po co? :]

My w cenie wyjazdu mamy wliczone śniadania i kolacje, więc z obiadami możemy kombinowac na mieście. Śniadanie w formie szwedzkiego stołu, można więc zjeść sobie po francusku sałatę z sosami i bułkę, czy też po angielsku – egg, bacon, beans i sok pomarańczowy. Chyba jasne który wariant ja wybieram 😀

I na koniec słówko o samochodach. Pełno renault i opli. I bardzo, bardzo dużo renault kanGOO 😀

Dobra, czas spać, bo jutro o 8.50 wyjazd w Góry Ognia!